Kiedyś byłam duszą towarzystwa. Dziś nie mam do kogo zadzwonić w urodziny
— Naprawdę nie rozumiesz, dlaczego nie chcę z tobą rozmawiać? — głos mojej siostry, Magdy, drżał od złości i rozczarowania. Stałyśmy naprzeciwko siebie w kuchni naszej mamy, a za oknem padał listopadowy deszcz. Było zimno, wilgotno i czułam, jakby ta pogoda była odbiciem mojego wnętrza.
— Magda, proszę cię… Przecież to nie moja wina, że mama przepisała mieszkanie na mnie. — Mój głos był cichy, niemal błagalny. — Przecież wiesz, że ja tego nie chciałam.
— Ale to ty wszystko załatwiłaś! Ty zawsze musisz być tą najważniejszą! — krzyknęła i wybiegła z kuchni, trzaskając drzwiami.
Zostałam sama. Znowu. Tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy poczułam, że coś się we mnie łamie. To był początek końca mojego świata, który przez lata budowałam wokół siebie z ludzi, śmiechu i bliskości.
Jeszcze nie tak dawno czekałam na urodziny z ekscytacją. Przez lata mój telefon dzwonił od rana do późnego wieczora — znajomi, przyjaciele, rodzina, koleżanki z pracy, sąsiedzi. Były kwiaty, śmiechy przez słuchawkę, dziesiątki wiadomości, czasem nawet niespodziewane wizyty. Świętowałam hucznie, bo przecież kochałam ludzi, a oni lubili być blisko mnie. Byłam tą, która organizowała kolacje, dzwoniła, pamiętała o imieninach i rocznicach. Zawsze miałam czas na kawę i dobre słowo.
A potem wszystko zaczęło się sypać. Najpierw była ta sprawa z mieszkaniem po mamie. Mama zachorowała nagle — rak trzustki, diagnoza jak wyrok. Przez pół roku opiekowałam się nią niemal sama. Magda mieszkała wtedy w Krakowie i przyjeżdżała tylko na weekendy. To ja chodziłam z mamą na chemioterapię, gotowałam jej ulubioną zupę pomidorową i czytałam książki na głos, kiedy już nie miała siły trzymać ich w rękach.
W testamencie mama przepisała mieszkanie na mnie. Magda się wściekła. — Ty zawsze musisz być tą lepszą córką! — wykrzyczała mi na pogrzebie. Od tamtej pory nasze relacje były coraz chłodniejsze. Próbowałam dzwonić, pisać, zapraszać ją na kawę — bez skutku.
Potem przyszła zdrada przyjaciółki. Kasia była moją powierniczką od liceum. Razem przeżywałyśmy pierwsze miłości, egzaminy na studia i rozczarowania dorosłością. To ona była świadkową na moim ślubie z Piotrem. To ona trzymała mnie za rękę podczas pierwszego porodu.
A potem dowiedziałam się przypadkiem — przez wspólnego znajomego — że Kasia od miesięcy spotyka się z moim mężem. Najpierw nie chciałam wierzyć. Potem zobaczyłam ich razem w kawiarni na Nowym Świecie. Siedzieli blisko siebie, śmiali się tak, jak kiedyś śmiał się ze mną.
— Piotrze… — zapytałam go wieczorem, kiedy dzieci już spały — Czy ty mnie zdradzasz?
Nie zaprzeczył. Nie przeprosił nawet. Po prostu powiedział: — Tak wyszło.
Rozwód był szybki i bolesny. Dzieci zostały ze mną, ale Piotr zabrał ze sobą część mojego świata — wspólne plany na przyszłość, poczucie bezpieczeństwa i resztki wiary w ludzi.
Kasia próbowała się tłumaczyć:
— Anka, to nie tak… Ja też nie chciałam…
Nie chciałam jej słuchać. Straciłam dwie najważniejsze osoby w jednym momencie.
W pracy też nie było lepiej. Po powrocie z urlopu macierzyńskiego okazało się, że moje stanowisko już nie istnieje. Nowa szefowa — młodsza ode mnie o dziesięć lat — patrzyła na mnie z pobłażliwym uśmiechem:
— Pani Aniu, może spróbuje pani czegoś nowego? Mamy wolne miejsce w archiwum.
Przez chwilę próbowałam walczyć o swoje miejsce, ale szybko zrozumiałam, że jestem tam już tylko zbędnym balastem.
Z dnia na dzień mój świat kurczył się coraz bardziej. Znajomi przestali dzwonić — może bali się mojej samotności jak zarazy? Może nie wiedzieli, co powiedzieć? Może byli zbyt zajęci własnym życiem?
Dzieci dorastały i coraz częściej zamykały się w swoich pokojach ze słuchawkami na uszach. Syn wyjechał na studia do Wrocławia i dzwonił coraz rzadziej. Córka zamknęła się w sobie po rozwodzie rodziców i przestała ze mną rozmawiać o czymkolwiek ważnym.
A ja? Ja przestałam mieć do kogo zadzwonić w urodziny.
Pamiętam ten dzień sprzed roku. Siedziałam sama przy kuchennym stole z kubkiem herbaty i patrzyłam na telefon. Cisza była ogłuszająca. Żadnych wiadomości poza automatycznymi powiadomieniami z banku i sieci komórkowej.
Zadzwoniła tylko ciocia Basia z Białegostoku:
— Aniu, wszystkiego najlepszego! Pamiętaj, że jesteś dla mnie jak córka!
Rozpłakałam się wtedy jak dziecko.
Próbowałam jeszcze raz odbudować swoje życie. Zapisałam się na jogę w pobliskim domu kultury. Na pierwszych zajęciach czułam się jak intruz — wszystkie kobiety znały się od lat, rozmawiały o wnukach i wakacjach nad Bałtykiem.
— Pani jest nowa? — zapytała jedna z nich, starsza pani o imieniu Zofia.
— Tak… Ania jestem.
— To dobrze! Potrzeba nam świeżej krwi! — zaśmiała się serdecznie.
Na chwilę poczułam ciepło w sercu. Ale potem wróciłam do pustego mieszkania i znów ogarnęło mnie poczucie bezsensu.
Czasami zastanawiam się, gdzie popełniłam błąd. Czy byłam zbyt dobra? Zbyt ufna? Czy powinnam była walczyć o siebie bardziej? A może po prostu taki jest los ludzi w średnim wieku w Polsce — dzieci odchodzą, rodzina się rozpada, a przyjaciele mają własne problemy?
Ostatnio coraz częściej łapię się na tym, że unikam kontaktu z ludźmi. Boję się kolejnych rozczarowań. Boję się tego uczucia pustki po rozmowie, która niczego nie zmienia.
Ale czasem budzę się rano i myślę: może dziś ktoś zadzwoni? Może dziś ktoś zapyta: „Anka, co u ciebie?”
Może jeszcze kiedyś będę miała do kogo zadzwonić w urodziny?
Czy samotność to kara za błędy przeszłości? A może to po prostu kolejny etap życia? Co wy o tym myślicie?