Ich pieniądze, moje życie: Opowieść córki, która nigdy nie była wystarczająco dobra

– Znowu zawiodłaś, Magda. – Głos mamy przeszył ciszę kuchni jak zimny nóż. Stałam przy zlewie, z dłonią zaciśniętą na szklance, której nie odważyłam się postawić na blacie. – Matura z polskiego na 82%. Czy ty naprawdę nie potrafisz się bardziej postarać?

Chciałam odpowiedzieć, że przecież to dobry wynik, że starałam się jak mogłam, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Tata nawet nie podniósł wzroku znad „Rzeczpospolitej”. W ich świecie 82% to porażka. W ich świecie liczyły się tylko setki i złote medale. W ich świecie ja byłam wiecznym rozczarowaniem.

Wychowałam się w dużym domu na obrzeżach Warszawy. Tata prowadził własną kancelarię prawną, mama była lekarzem. Pieniądze nigdy nie były problemem – problemem byłam ja. Zawsze za cicha, za mało przebojowa, za mało ambitna. Gdy inne dzieci biegały po podwórku, ja siedziałam w swoim pokoju i czytałam książki. Gdy inne dziewczyny marzyły o balu maturalnym, ja marzyłam o tym, żeby choć raz usłyszeć: „Jesteśmy z ciebie dumni”.

– Magda, nie rozumiesz? – Mama podeszła bliżej. – My tyle dla ciebie robimy. Dajemy ci wszystko. Chcemy tylko, żebyś była najlepsza.

– Ale ja nie chcę być najlepsza! – wybuchłam nagle, sama zaskoczona siłą własnego głosu. – Chcę być po prostu sobą!

Mama spojrzała na mnie tak, jakby zobaczyła obcą osobę. – Sobą? To znaczy kim? Kim ty właściwie jesteś?

Wtedy po raz pierwszy poczułam, że jestem nikim.

Przez całe liceum próbowałam zasłużyć na ich uwagę. Chodziłam na dodatkowe zajęcia z matematyki, choć jej nienawidziłam. Grałam na pianinie, bo mama marzyła o córce-artystce. Uczyłam się niemieckiego, bo tata twierdził, że to język przyszłości. Każdy mój dzień był podporządkowany ich planom. A jednak nigdy nie byłam wystarczająca.

Kiedy dostałam się na prawo na Uniwersytecie Warszawskim, tata nawet nie uśmiechnął się szerzej.

– To dopiero początek – rzucił tylko. – Zobaczymy, czy dasz radę.

Na studiach po raz pierwszy poczułam smak wolności. Wynajęłam małe mieszkanie na Ochocie i przez chwilę łudziłam się, że mogę żyć po swojemu. Poznałam Pawła – chłopaka z Radomia, który studiował filozofię i pracował wieczorami w kawiarni. Był wszystkim tym, czym moi rodzice gardzili: biedny, bez planu na życie, zakochany w poezji i starych filmach.

– Twoi rodzice mnie znienawidzą – śmiał się Paweł, kiedy opowiadałam mu o rodzinnych kolacjach.

– Oni nienawidzą wszystkiego, czego nie mogą kontrolować – odpowiedziałam gorzko.

Przez dwa lata ukrywałam Pawła przed rodzicami. Bałam się ich reakcji bardziej niż czegokolwiek innego. Ale kiedy Paweł poprosił mnie o rękę, wiedziałam, że muszę im powiedzieć prawdę.

Pamiętam ten dzień jak dziś. Siedzieliśmy przy stole w jadalni. Mama nalewała herbatę do porcelanowych filiżanek, tata przeglądał jakieś dokumenty.

– Chciałabym wam kogoś przedstawić – zaczęłam niepewnie.

– Kogo? – Tata nawet nie spojrzał w moją stronę.

– Pawła. Mojego narzeczonego.

Zapadła cisza tak gęsta, że niemal słyszałam bicie własnego serca.

– Kim on jest? – zapytała mama lodowatym tonem.

– Studiuje filozofię…

Tata odłożył papiery i spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

– Filozofię? Magda, czy ty zwariowałaś? Chcesz zmarnować sobie życie z kimś takim?

– On jest dobrym człowiekiem…

– Dobrym człowiekiem? – Mama przerwała mi z pogardą. – A co on ci da? Miłość? Za miłość nie kupisz mieszkania ani nie wychowasz dzieci!

Wybiegłam z domu z płaczem. Paweł czekał na mnie pod bramą.

– I co? – zapytał cicho.

– Powiedzieli, że jesteś nikim…

Przytulił mnie mocno i wtedy po raz pierwszy poczułam się naprawdę kochana.

Przez kilka miesięcy rodzice nie odzywali się do mnie wcale. Przestali przelewać mi pieniądze na konto. Musiałam rzucić studia i zacząć pracować w sklepie spożywczym na Mokotowie. Paweł pomagał mi jak mógł, ale sam ledwo wiązał koniec z końcem.

Byliśmy biedni jak myszy kościelne, ale szczęśliwi na swój sposób. Wynajmowaliśmy kawalerkę w starej kamienicy przy ulicy Filtrowej. Wieczorami siedzieliśmy przy oknie i patrzyliśmy na światła miasta.

– Wiesz co jest najgorsze? – spytałam kiedyś Pawła.

– Co?

– Że nawet teraz czuję się winna… Jakby wszystko było moją winą.

Paweł pocałował mnie w czoło.

– To nie twoja wina. Po prostu urodziłaś się w niewłaściwej rodzinie.

Czasem myślę, że miał rację.

Po roku pracy w sklepie udało mi się wrócić na studia zaoczne. Paweł znalazł lepszą pracę jako redaktor w małym wydawnictwie. Powoli zaczynaliśmy stawać na nogi. Wtedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży.

Bałam się powiedzieć rodzicom. Bałam się ich reakcji bardziej niż czegokolwiek innego. Ale kiedy urodziła się Zosia i zobaczyłam jej maleńką twarz, wiedziałam już, że nigdy nie pozwolę jej poczuć się tak samotną jak ja.

Po kilku miesiącach zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do mamy.

– Mamo… Urodziła mi się córeczka. Ma na imię Zosia.

Po drugiej stronie słuchawki zapadła długa cisza.

– Gratuluję – powiedziała w końcu chłodno. – Mam nadzieję, że dasz sobie radę bez naszej pomocy.

Rozłączyła się pierwsza.

Z Pawłem płakaliśmy razem tej nocy. Ale rano obudziłam się silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.

Zosia rosła szybko i była moim całym światem. Kiedy miała trzy lata, Paweł zachorował na białaczkę. Nasz świat runął w jednej chwili. Szpitale, chemia, strach… Wszystko wróciło jak koszmarny sen z dzieciństwa: zimne korytarze szpitalne, lekarze bez twarzy, bezsilność wobec losu.

Wtedy po raz pierwszy od lat zadzwoniła mama.

– Słyszałam o Pawle… Jeśli potrzebujesz pieniędzy na leczenie…

– Nie chcę waszych pieniędzy! – krzyknęłam przez łzy. – Chcę tylko waszego wsparcia!

Mama milczała długo.

– Nie wiem jak… Nigdy tego nie umiałam…

Paweł odszedł po roku walki z chorobą. Zostałyśmy z Zosią same w świecie pełnym rachunków i pustych obietnic. Pracowałam po nocach jako korepetytorka i sprzątaczka. Czasem brakowało nam nawet na chleb.

Pewnego dnia Zosia zapytała:

– Mamo, dlaczego babcia i dziadek nas nie odwiedzają?

Nie umiałam jej odpowiedzieć.

Dziś mam trzydzieści pięć lat i własną kancelarię prawną na Ursynowie. Zosia chodzi do liceum i jest najwspanialszą osobą, jaką znam. Rodzice czasem dzwonią – głównie wtedy, gdy potrzebują pomocy prawnej albo chcą pochwalić się znajomym moimi sukcesami.

Czasem zastanawiam się: czy gdybym była inna – bardziej posłuszna, bardziej ambitna – czy wtedy by mnie pokochali? Czy rodzina to tylko więzy krwi i wspólne nazwisko? A może prawdziwa rodzina to ci, którzy są przy nas wtedy, gdy najbardziej tego potrzebujemy?

A wy? Czy kiedykolwiek czuliście się obcy we własnym domu?