Gdy wszystko zniknęło — w ciszy. Historia Jakuba i cichego końca pewnego świata
Drzwi zatrzasnęły się, lecz nawet nie drgnąłem. Siedziałem na starym taborecie przy ścianie, boso, w wytartej koszulce i jeansach. W dłoni trzymałem ostudzoną filiżankę z niedopitą herbatą. Z przedpokoju dobiegł dźwięk przekręcającego się w zamku klucza – dwa razy. To wszystko. Odeszła. Z walizką. Szczotką, kosmetyczką, perfumami, których zapach jeszcze unosił się w powietrzu, jakby chciał mi przypomnieć, że przez chwilę byłem czyimś światem.
Nie płakałem. Nawet nie próbowałem jej zatrzymać. Może dlatego, że wiedziałem, że to nie był impuls – to była decyzja, która dojrzewała w niej od miesięcy. Może lat. A ja? Ja byłem zbyt zajęty własnym zmęczeniem, by zauważyć, jak bardzo się oddalamy.
W kuchni cicho brzęczała lodówka. Na stole leżała kartka – jej pismo, drobne litery, które kiedyś tak lubiłem czytać na pocztówkach z wakacji. „Nie potrafię już dłużej udawać. Przepraszam.” Tyle. Żadnych wyjaśnień, żadnych pretensji. Jakby wszystko już zostało powiedziane.
Pamiętam naszą pierwszą kłótnię – o głupoty, o to, kto wyniesie śmieci. Potem przyszły większe sprawy: pieniądze, praca, jej matka, mój ojciec. Zawsze coś stawało między nami. Ale przecież tak wygląda życie, prawda? Tak mi się wydawało.
Ostatnie miesiące były jak cicha wojna. Wracałem z pracy późno, ona już spała albo udawała, że śpi. Rano mijaliśmy się w łazience bez słowa. W weekendy zamykała się w sypialni z książką albo wychodziła na długie spacery po parku. Ja siedziałem przed telewizorem, udając zainteresowanie meczem, choć nawet nie pamiętałem wyniku.
Czasem próbowałem zacząć rozmowę:
– Magda, może pójdziemy gdzieś razem? Do kina?
– Nie mam ochoty – odpowiadała bez emocji.
– Coś się stało?
– Nic się nie stało.
I tak w kółko. Cisza rosła między nami jak mur.
W pracy też nie było lepiej. Szef coraz częściej patrzył na mnie z irytacją – spóźnienia, niedokończone projekty. Koledzy unikali mnie podczas przerw na kawę. Czułem się przezroczysty.
Pewnego wieczoru wróciłem do domu wcześniej niż zwykle. Magda siedziała przy stole z telefonem w dłoni. Szybko go schowała.
– Z kim rozmawiałaś? – zapytałem.
– Z mamą – odpowiedziała zbyt szybko.
Nie uwierzyłem jej wtedy. Ale nie miałem odwagi drążyć tematu.
Potem zaczęły się te dziwne wyjścia – „spotkania z koleżanką”, „zakupy” po pracy. Czułem narastający niepokój, ale tłumaczyłem sobie, że przesadzam. Że to tylko moja wyobraźnia.
Aż do dziś.
Teraz siedzę sam w naszym mieszkaniu na Pradze – tym samym, które remontowaliśmy razem przez dwa lata. Każda ściana przypomina mi o niej: łazienka z kafelkami, które wybierała godzinami; kuchnia z jej ulubionym kubkiem w kropki; sypialnia z pościelą pachnącą lawendą.
Telefon milczy. Nikt nie dzwoni, nikt nie pyta, czy żyję. Rodzice mieszkają daleko – ojciec od lat nie odzywa się do mnie po tym, jak rzuciłem studia i poszedłem do pracy w magazynie. Matka czasem pisze SMS-y: „Jak tam u was?” Ale co mam jej odpisać? Że wszystko się rozpadło?
Próbuję sobie przypomnieć moment, kiedy wszystko zaczęło się psuć. Może wtedy, gdy straciłem pracę w agencji reklamowej i przez pół roku żyliśmy z jej pensji? Może wtedy poczuła się samotna? Albo kiedy powiedziałem jej w złości kilka słów za dużo?
Wiem jedno: nie potrafiłem być dla niej wsparciem. Zawsze wydawało mi się, że mężczyzna powinien być silny, nie okazywać słabości. A ja coraz częściej uciekałem w siebie – w komputer, w piwo z kolegami, w milczenie.
Magda miała marzenia – chciała podróżować, uczyć się języków, może kiedyś otworzyć własną kawiarnię. Ja chciałem tylko spokoju i świętego spokoju po pracy.
Ostatni raz widziałem ją szczęśliwą chyba dwa lata temu – na Mazurach, kiedy śmiała się do łez podczas rejsu łódką. Potem już tylko coraz więcej smutku w oczach.
Zegar na ścianie tyka głośniej niż zwykle. Z kuchni dobiega szum czajnika – automatycznie nastawiłem wodę na herbatę, choć nie mam ochoty pić.
Nagle przypominam sobie rozmowę sprzed tygodnia:
– Kuba, czy ty mnie jeszcze kochasz?
Zaskoczyła mnie tym pytaniem.
– Oczywiście – odpowiedziałem odruchowo.
– Ale tak naprawdę?
Nie odpowiedziałem wtedy nic więcej.
Może właśnie to było najgorsze – ta obojętność.
Wiem, że powinienem coś zrobić: zadzwonić do niej, przeprosić, spróbować naprawić to wszystko. Ale nie mam siły. Czuję się jak dziecko zagubione we mgle.
Za oknem pada deszcz – krople stukają o parapet jakby chciały zagłuszyć moją samotność.
W końcu wstaję i idę do sypialni. Na poduszce leży jej sweter – pachnie znajomo i boleśnie jednocześnie. Przytulam go do twarzy i pozwalam sobie na pierwszy od miesięcy płacz.
Czy można jeszcze coś odbudować? Czy wszystko naprawdę musi odejść bezszelestnie? A może czasem trzeba pozwolić odejść temu, co już dawno umarło?
Nie wiem. Ale wiem jedno: kiedy wszystko znika w ciszy, zostaje tylko echo własnych błędów i pytań bez odpowiedzi.