Dzień, w którym mój brat przestał istnieć

– Halo? – mój głos drżał, gdy odbierałem telefon, a za oknem lał deszcz, jakby niebo płakało razem ze mną.

– Czy rozmawiam z panem Michałem Nowakiem? – zapytała kobieta po drugiej stronie. Miała głos pielęgniarki: stanowczy, ale zmęczony.

– Tak, to ja. – Już wiedziałem, że coś się stało. Takie telefony nie zdarzają się bez powodu.

– Pański brat, Marcin Nowak, został przyjęty na oddział neurologiczny. Proszę przyjechać jak najszybciej. – Słowa spadały na mnie jak kamienie.

Marcin. Mój brat. Ten sam, z którym nie rozmawiałem od dwóch lat. Ten sam, który potrafił mnie zranić jednym spojrzeniem i jednym słowem. Ten sam, którego nienawidziłem i za którym tęskniłem jednocześnie.

Wyszedłem na klatkę schodową, zostawiając za sobą mieszkanie pełne ciszy i wspomnień. Każdy krok odbijał się echem w mojej głowie: „Czy powinienem tam jechać? Czy po tym wszystkim, co mi zrobił, naprawdę muszę być tym, który go ratuje?”

Pamiętam naszą ostatnią kłótnię. Było lato, upalne i duszne. Mama leżała już wtedy w szpitalu po udarze. Marcin przyszedł do mnie po pieniądze. Znowu. Zawsze czegoś potrzebował: pieniędzy, wsparcia, wybaczenia. A ja miałem już dość.

– Nie dam ci ani grosza! – krzyknąłem wtedy. – Zawsze tylko bierzesz! Nigdy nie pytasz, jak ja się czuję!

– Bo ty zawsze wszystko masz! – odparł z pogardą. – Ty byłeś oczkiem w głowie mamy! Ja byłem tylko problemem!

Potem trzasnął drzwiami i zniknął na dwa lata. Przez ten czas nie odezwał się ani razu. Nawet na pogrzebie mamy pojawił się tylko na chwilę, stojąc z tyłu kościoła jak cień.

Teraz leżał w szpitalu i czekał na mnie. A ja stałem pod blokiem i nie wiedziałem, czy chcę go zobaczyć.

W końcu ruszyłem. Tramwaj był pełen ludzi, ale czułem się samotny jak nigdy dotąd. Wpatrywałem się w swoje odbicie w szybie i widziałem w nim chłopca, który kiedyś wierzył, że rodzina to coś więcej niż krew.

W szpitalu pachniało środkami dezynfekującymi i strachem. Pielęgniarka zaprowadziła mnie do sali. Marcin leżał pod kroplówką, blady i wychudzony. Jego oczy były zamknięte.

– Pan Michał? – Lekarz podszedł do mnie z kartą w ręku. – Pański brat miał poważny atak padaczki. Potrzebuje opieki po wypisie. Ma pan kogoś do pomocy?

Pokręciłem głową. Nie miałem nikogo. Zresztą… czy on miał kogokolwiek poza mną?

Usiadłem przy jego łóżku i patrzyłem na niego długo. Przypomniałem sobie nasze dzieciństwo: jak razem budowaliśmy bazy z koców w salonie, jak śmialiśmy się z głupich żartów taty. Potem wszystko się popsuło. Alkohol taty, choroba mamy, nasze własne błędy.

Marcin otworzył oczy.

– Michał… – wyszeptał słabo.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Chciałem go przytulić i uderzyć jednocześnie.

– Po co tu przyszedłeś? – zapytał nagle ostro.

– Bo zadzwonili ze szpitala – odpowiedziałem chłodno.

– Nie musiałeś…

– Ale jestem.

Zapadła cisza. Tylko kroplówka cicho kapała.

– Przepraszam – powiedział nagle Marcin. – Za wszystko.

Nie odpowiedziałem od razu. W mojej głowie kłębiły się wspomnienia: jego kradzieże pieniędzy z portfela taty, kłamstwa, awantury… Ale też te chwile, gdy bronił mnie przed kolegami na podwórku albo dzielił się ostatnim cukierkiem.

– Nie wiem, czy potrafię ci wybaczyć – wyszeptałem w końcu.

Marcin odwrócił wzrok do okna.

– Ja sobie też nie potrafię wybaczyć…

Wyszedłem na korytarz i oparłem się o zimną ścianę. Czułem się rozdarty na pół: między lojalnością a żalem, między miłością a nienawiścią.

Przez kolejne dni jeździłem do szpitala codziennie. Pomagałem mu jeść, rozmawiałem z lekarzami, załatwiałem formalności. Widziałem, jak Marcin powoli wraca do siebie fizycznie, ale psychicznie był coraz bardziej zamknięty w sobie.

Pewnego dnia przyszedłem wcześniej niż zwykle i usłyszałem rozmowę Marcina z pielęgniarką:

– Ma pan szczęście, że brat się panem zajmuje – powiedziała ciepło kobieta.

– On mnie nienawidzi – odpowiedział Marcin cicho.

Zamarłem za drzwiami. Czy naprawdę tak myślał? Czy ja naprawdę go nienawidziłem?

Wieczorem usiedliśmy razem przy oknie. Za szybą padał śnieg.

– Pamiętasz Wigilię sprzed dziesięciu lat? – zapytał nagle Marcin.

– Jak mama zrobiła pierogi bez farszu? – uśmiechnąłem się smutno.

– Tak… Wtedy myślałem, że nic gorszego nas nie spotka…

Milczeliśmy przez chwilę.

– Michał… Ja już nie chcę tak żyć – powiedział nagle Marcin drżącym głosem. – Chcę spróbować jeszcze raz… Ale sam nie dam rady.

Spojrzałem mu w oczy i zobaczyłem w nich strach i nadzieję jednocześnie.

– Pomogę ci – powiedziałem cicho. – Ale musisz chcieć się zmienić.

Przez kolejne tygodnie walczyliśmy razem: z jego chorobą, z uzależnieniem od alkoholu, z naszymi demonami z przeszłości. Były dni lepsze i gorsze. Czasem chciałem wszystko rzucić i uciec jak najdalej od niego i od siebie samego.

Ale coś się zmieniło. Może to była ta jedna noc, kiedy Marcin dostał ataku i myślałem, że go stracę na zawsze? Może to była rozmowa o dzieciństwie albo wspólne oglądanie starych zdjęć?

Z czasem zaczęliśmy rozmawiać o rzeczach ważnych: o mamie, o tacie, o tym, czego nam zabrakło i czego już nigdy nie odzyskamy.

Pewnego dnia Marcin powiedział:

– Wiesz… Gdyby nie ty, już by mnie nie było.

Popatrzyłem na niego długo i po raz pierwszy poczułem coś na kształt spokoju.

Dziś minął rok od tamtego telefonu ze szpitala. Marcin mieszka ze mną w małym mieszkaniu na Pradze. Pracuje dorywczo jako ochroniarz w sklepie spożywczym. Nadal walczy ze swoimi słabościami, ale już nie jest sam.

Czasem zastanawiam się: czy gdybym wtedy nie odebrał telefonu, moje życie byłoby łatwiejsze? Może tak… Ale czy byłoby lepsze?

Czy naprawdę można zostawić rodzinę za sobą? Czy przebaczenie jest możliwe nawet po latach bólu?

A wy? Co byście zrobili na moim miejscu?