Moje dzieci o mnie zapomniały, a sąsiadka stała się moją rodziną. Czy to ja zawiniłam?
– Mamo, nie mogę teraz rozmawiać, mam spotkanie – usłyszałam w słuchawce głos mojej córki, Agnieszki. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, już się rozłączyła. Siedziałam przy kuchennym stole, patrząc na zimną herbatę, która od rana zdążyła wystygnąć. W mieszkaniu panowała cisza, przerywana tylko tykaniem zegara i szumem samochodów za oknem. Od kiedy dzieci wyprowadziły się z domu, ta cisza stała się moim codziennym towarzyszem.
Nie zawsze tak było. Kiedyś nasz dom tętnił życiem – śmiech Agnieszki i kłótnie Pawła o pilota do telewizora, zapach pieczonego ciasta i dźwięk kroków męża wracającego z pracy. Teraz mąż odszedł już kilka lat temu, dzieci mają własne rodziny i własne sprawy. Z początku cieszyłam się ich szczęściem – przecież tak powinno być. Ale z czasem ich telefony stawały się coraz rzadsze, wizyty ograniczały się do świąt, a ja coraz częściej łapałam się na tym, że rozmawiam sama ze sobą.
Pewnego dnia przewróciłam się w łazience. Upadek nie był groźny, ale przez chwilę nie mogłam wstać. Przestraszyłam się. Próbowałam zadzwonić do Pawła – nie odebrał. Agnieszka oddzwoniła po kilku godzinach, pytając tylko, czy wszystko w porządku. „Mamo, przecież masz sąsiadów, jakby co to wołaj!” – powiedziała zniecierpliwiona.
I wtedy pojawiła się ona – pani Zofia z mieszkania obok. Starsza ode mnie o kilka lat, zawsze uśmiechnięta, choć życie jej nie oszczędzało. Zapukała do drzwi z miską rosołu.
– Słyszałam hałas, wszystko w porządku? – zapytała z troską.
Zawahałam się, ale wpuściłam ją do środka. Zjadłyśmy razem rosół i po raz pierwszy od dawna poczułam ciepło drugiego człowieka. Od tego dnia pani Zofia zaczęła wpadać częściej – raz przyniosła świeże bułki, innym razem zaproponowała wspólny spacer.
Z czasem nasze rozmowy stawały się coraz bardziej szczere. Opowiadała mi o swoim synu, który wyjechał do Anglii i rzadko dzwonił. Śmiałyśmy się z naszych wspomnień z PRL-u, narzekałyśmy na ceny w sklepach i polityków. Ale najważniejsze było to, że ktoś mnie słuchał.
Któregoś dnia zachorowałam na grypę. Leżałam w łóżku z gorączką i dreszczami. Zadzwoniłam do Agnieszki – nie odebrała. Paweł napisał SMS-a: „Dużo zdrowia, mamo!”. To pani Zofia przyniosła mi leki z apteki i ugotowała zupę.
– Nie masz nikogo bliżej? – zapytała kiedyś pielęgniarka środowiskowa podczas wizyty.
– Mam dzieci – odpowiedziałam cicho – ale są zajęte.
Zaczęłam się zastanawiać: czy to ja zawiniłam? Czy byłam złą matką? Przecież zawsze starałam się być dla nich wsparciem. Może za bardzo ich wyręczałam? Może przez to nie nauczyli się troszczyć o innych?
Pewnego wieczoru usłyszałam pukanie do drzwi. To była Agnieszka.
– Mamo, przyszłam na chwilę…
Wpuściłam ją do środka. Usiadła przy stole, spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem.
– Wiem, że ostatnio rzadko dzwonię… Ale mam tyle na głowie…
– Rozumiem – przerwałam jej cicho. – Ale czasem chciałabym po prostu usłyszeć twój głos.
Milczałyśmy przez chwilę.
– Sąsiadka mówiła mi, że byłaś chora…
– Tak, pani Zofia bardzo mi pomogła.
Agnieszka spuściła wzrok.
– Czasem mam wrażenie, że jesteś bliżej z nią niż ze mną…
– Bo ona tu jest – odpowiedziałam szczerze. – Ty jesteś daleko.
Wyszła po godzinie. Nie wiem, czy coś zrozumiała.
Od tamtej pory nasze relacje nieco się poprawiły – Agnieszka dzwoni częściej, Paweł czasem wpada na kawę. Ale to pani Zofia stała się moją prawdziwą rodziną na co dzień.
Często zastanawiam się nad tym wszystkim: czy można mieć żal do własnych dzieci o to, że żyją własnym życiem? Czy powinnam była wymagać więcej? A może to ja powinnam nauczyć się prosić o pomoc?
Czasem patrzę przez okno na plac zabaw i widzę młode matki bawiące się z dziećmi. Przypominam sobie siebie sprzed lat i czuję ukłucie żalu… Ale potem słyszę dzwonek do drzwi i wiem, że za chwilę usiądę z panią Zofią przy herbacie.
Czy samotność to kara za błędy wychowawcze? A może po prostu taki jest los matek w dzisiejszych czasach? Co wy o tym myślicie?