Zamknęłam oczy na jego zdrady przez lata. Dopiero gdy upadłam na ulicy, zobaczyłam, kto naprawdę jest przy mnie
— Znowu wracasz późno, Michał — powiedziałam cicho, patrząc na zegar, który wskazywał 23:47. Siedziałam w kuchni, dłonie miałam zaciśnięte na kubku zimnej już herbaty. Michał nawet nie spojrzał mi w oczy. Zdjął płaszcz, rzucił go niedbale na krzesło i wzruszył ramionami.
— Praca, Anka. Przecież wiesz, jak jest — burknął, po czym zniknął w łazience.
Wiedziałam. Wiedziałam aż za dobrze. Zapach damskich perfum na jego koszuli nie był moim wymysłem. Wiadomości na Messengerze od „koleżanki z pracy” też nie były przypadkiem. Ale zamykałam oczy. Dla dzieci. Dla tej naszej rodziny, którą budowaliśmy przez piętnaście lat. Dla świętego spokoju.
Czasem w nocy leżałam obok niego i zastanawiałam się, czy on jeszcze mnie kocha. Czy ja jeszcze kocham jego? Ale rano wstawałam, szykowałam śniadanie dla Zosi i Kuby, odwoziłam ich do szkoły i udawałam, że wszystko jest w porządku. Tak trzeba było — powtarzała mi mama przez telefon. „Dzieci muszą mieć ojca w domu”.
Aż do tamtego dnia.
Był listopad, padał deszcz ze śniegiem. Wracałam z pracy piechotą, bo samochód został u mechanika. Na przejściu dla pieszych poślizgnęłam się i upadłam tak niefortunnie, że złamałam nogę w dwóch miejscach. Ból był okropny, ale jeszcze gorszy był strach — co teraz będzie z dziećmi? Z domem?
W szpitalu leżałam sama przez trzy dni. Michał przyszedł raz — przyniósł mi szlafrok i gazetę. Siedział na krześle, patrzył w telefon.
— Muszę już lecieć, mam spotkanie — powiedział po dziesięciu minutach.
— Michał… możesz zostać chwilę? — zapytałam cicho.
— Naprawdę nie mogę — odpowiedział bez cienia emocji.
Wróciłam do domu na wózku inwalidzkim. Zosia miała wtedy dwanaście lat, Kuba dziesięć. To oni pomagali mi się myć, gotowali mi herbatę, podawali leki. Michał znikał coraz częściej. Wieczorami słyszałam jego śmiech przez telefon w drugim pokoju.
Pewnej nocy obudziłam się i usłyszałam szeptanie za drzwiami sypialni. To była Zosia:
— Kuba, myślisz, że mama wyzdrowieje? Tata mówił cioci Kasi, że nie wie, czy tu jeszcze długo będzie mieszkał…
Serce mi pękło. Nie spałam już do rana.
Tydzień później przyszła do mnie sąsiadka, pani Basia.
— Aniu, widziałam twojego Michała z jakąś kobietą pod blokiem… Przepraszam, że mówię, ale może powinnaś wiedzieć.
Nie odpowiedziałam nic. W środku czułam pustkę i zimno.
Wieczorem Michał wrócił późno. Dzieci już spały.
— Michał, musimy porozmawiać — powiedziałam stanowczo.
Spojrzał na mnie z irytacją.
— O czym znowu?
— O nas. O tym wszystkim… O twoich zdradach.
Zamilkł na chwilę, potem wzruszył ramionami.
— I co z tego? Myślisz, że nie wiem, że udajesz ślepą? Przecież ci to pasowało! Miałaś dom, dzieci… Ja miałem swoje życie.
Łzy napłynęły mi do oczu.
— Myślałam, że robimy to dla rodziny… dla dzieci…
— Dla dzieci? One widzą więcej niż myślisz — rzucił pogardliwie i wyszedł trzaskając drzwiami.
Tamtej nocy długo płakałam. Rano Zosia przyniosła mi śniadanie do łóżka i przytuliła się mocno.
— Mamo… nie płacz już. My cię kochamy najbardziej na świecie.
To wtedy poczułam pierwszy raz od lat coś na kształt ulgi. Może nawet nadziei?
Michał wyprowadził się dwa tygodnie później. Zostawił nam mieszkanie i samochód — „żebyście miały spokój” — powiedział bez emocji podczas ostatniej rozmowy w kuchni.
Pierwsze miesiące były koszmarem. Rehabilitacja bolała bardziej niż złamana noga. Samotność bolała jeszcze bardziej. Ale dzieci były przy mnie każdego dnia. Sąsiadka Basia przynosiła zakupy i pomagała mi ogarnąć sprawy urzędowe. Mama przyjeżdżała w weekendy gotować rosół i powtarzała: „Jesteś silniejsza niż myślisz”.
Z czasem zaczęłam dostrzegać drobiazgi: uśmiech Zosi po powrocie ze szkoły, rysunki Kuby na lodówce, zapach świeżo upieczonego ciasta drożdżowego w niedzielę rano. Zaczęłam chodzić na spotkania grupy wsparcia dla kobiet po rozwodzie w naszym domu kultury. Tam poznałam Magdę — też samotną mamę po przejściach.
— Wiesz co jest najgorsze? — zapytała mnie kiedyś Magda podczas spaceru po parku.
— Co?
— Że przez lata myślimy tylko o innych… a zapominamy o sobie.
Te słowa zostały ze mną na długo.
Dziś mija dwa lata od tamtego upadku na ulicy. Noga czasem jeszcze boli przy zmianie pogody, ale serce już mniej. Michał dzwoni czasem do dzieci — rzadko. Ja nauczyłam się być sama ze sobą i nie bać się tej ciszy wieczorem.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: dlaczego tak długo pozwalałam sobie na życie w kłamstwie? Czy naprawdę trzeba upaść tak nisko, żeby zobaczyć prawdę o sobie i innych?
A wy? Czy mieliście kiedyś odwagę wybrać siebie zamiast pozorów szczęścia?