Wyrzuciłam macochę po śmierci taty – czy naprawdę byłam taka okrutna?

– Nie możesz tego zrobić, Aniu! – głos ciotki Marii drżał od gniewu i niedowierzania. Stała w progu mojego pokoju, ściskając w dłoniach chusteczkę. – To dom twojego ojca. On by tego nie chciał!

Zacisnęłam pięści, czując jak łzy napływają mi do oczu. Chciałam krzyknąć, że nie zna całej prawdy, że nie wie, co działo się za zamkniętymi drzwiami naszego mieszkania na warszawskim Mokotowie. Ale tylko westchnęłam ciężko i odwróciłam wzrok.

Tata zmarł dwa tygodnie temu. Zawał. Nagle, bez ostrzeżenia. Wciąż słyszę w głowie dźwięk telefonu, gdy zadzwoniła do mnie sąsiadka: „Pani Aniu, proszę szybko przyjechać, coś się stało z pana Stanisławem”. Potem szpital, białe ściany, lekarz z wyrazem współczucia na twarzy. Wszystko rozmyte, jakby nie działo się naprawdę.

A potem została tylko ona – Elżbieta. Moja macocha. Kobieta, która pojawiła się w naszym życiu pięć lat temu, gdy mama już dawno odeszła. Tata był szczęśliwy, a ja… ja próbowałam zaakceptować nową rzeczywistość. Próbowałam.

– Aniu, wiem, że jest ci ciężko – Elżbieta weszła do kuchni pewnym krokiem, jakby nic się nie stało. – Ale musimy porozmawiać o przyszłości. O domu.

Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Miała na sobie szlafrok taty. Jej włosy były niedbale upięte, a na twarzy malował się wyraz zmęczenia. Ale w oczach widziałam coś jeszcze – chłód i wyrachowanie.

– O jakiej przyszłości mówisz? – zapytałam cicho.

– O naszej – odpowiedziała bez wahania. – Twój ojciec zostawił testament. Dom należy do mnie.

Zatkało mnie. Przecież tata obiecywał…

– To niemożliwe – wyszeptałam. – Tata mówił, że dom zostanie dla mnie.

Elżbieta wzruszyła ramionami.

– Może zmienił zdanie. Wiesz, jak bardzo mnie kochał.

Poczułam, jak coś we mnie pęka. Przez ostatnie lata znosiłam jej kąśliwe uwagi, wieczne pretensje o bałagan w kuchni czy za głośną muzykę w moim pokoju. Nigdy nie czułam się tu jak u siebie. Tata był moim jedynym oparciem.

Po jego śmierci Elżbieta zaczęła rządzić domem twardą ręką. Przestawiała meble, wyrzucała rzeczy mamy bez pytania, a mnie traktowała jak lokatora na doczepkę.

Pewnej nocy usłyszałam jej rozmowę przez telefon:

– Tak, kochanie… Już niedługo wszystko będzie nasze… Ona się stąd wyniesie…

Serce mi zamarło. Czy to możliwe? Czy tata naprawdę zostawił jej wszystko?

Następnego dnia zadzwoniłam do notariusza. Okazało się, że testament rzeczywiście istnieje, ale dom został przepisany na mnie z zastrzeżeniem dożywotniej służebności dla Elżbiety. Oznaczało to, że mogła tu mieszkać do końca życia… ale to ja byłam właścicielką.

Wróciłam do domu roztrzęsiona.

– Elżbieto – zaczęłam stanowczo – musimy porozmawiać.

Spojrzała na mnie z irytacją.

– Słucham?

– Wiem o wszystkim. Dom jest mój. Możesz tu mieszkać, ale pod moimi warunkami.

Jej twarz pobladła.

– Jak śmiesz! Twój ojciec by tego nie chciał!

– A może właśnie by chciał? – odpowiedziałam ostro. – Przez ostatnie lata robiłaś wszystko, żeby mnie stąd wyrzucić.

Wybuchła płaczem i wybiegła z kuchni. Przez kolejne dni nie odzywałyśmy się do siebie słowem. Atmosfera była gęsta jak mgła nad Wisłą w listopadzie.

W końcu nie wytrzymałam.

– Elżbieto, proszę cię… Wyprowadź się. Znajdź sobie inne miejsce. Pomogę ci finansowo przez jakiś czas, ale nie mogę już tu z tobą żyć.

Patrzyła na mnie długo w milczeniu. W jej oczach widziałam gniew i upokorzenie.

– Jesteś taka sama jak twoja matka – syknęła w końcu i trzasnęła drzwiami.

Kilka dni później spakowała walizki i wyszła bez słowa pożegnania.

I wtedy zaczęło się piekło.

Telefon dzwonił bez przerwy: ciotki, kuzyni, nawet sąsiedzi pytali, co się stało. „Jak mogłaś wyrzucić wdowę po swoim ojcu?”, „Przecież ona nie ma nikogo!”, „To okrutne!”.

Nie spałam po nocach, przewracając się z boku na bok i zastanawiając się, czy naprawdę postąpiłam słusznie. Przecież mogłam spróbować jeszcze raz… Ale czy naprawdę powinnam była znosić jej obecność tylko dlatego, że była żoną mojego taty?

Pewnego dnia przyszła do mnie kuzynka Magda.

– Anka… wszyscy mówią o tym w rodzinie – zaczęła ostrożnie. – Może powinnaś ją przeprosić?

– Za co? Że chciała mnie wyrzucić z własnego domu? Że przez lata traktowała mnie jak powietrze?

Magda spuściła wzrok.

– Może po prostu jest jej ciężko…

Poczułam narastającą złość.

– A mi nie jest? Straciłam ojca! Zostałam sama! Nikt nie pyta, jak ja się czuję!

Magda przytuliła mnie mocno.

– Wiem… Ale rodzina to rodzina.

Te słowa dźwięczały mi w głowie przez kolejne dni. Rodzina to rodzina… Ale czy zawsze trzeba poświęcać siebie dla innych?

Minęły tygodnie. Dom powoli odzyskiwał dawny spokój. Zaczęłam sprzątać rzeczy taty i mamy, odnawiać stare fotografie na komodzie w salonie. Czułam ulgę… ale też pustkę.

Czasem łapałam się na tym, że nasłuchuję kroków Elżbiety na korytarzu albo czekam na jej kąśliwy komentarz przy śniadaniu. Brakowało mi nawet tej codziennej walki o każdy centymetr przestrzeni.

Pewnego wieczoru zadzwonił telefon.

– Aniu… Tu Elżbieta – jej głos był cichy i zmęczony. – Chciałam tylko powiedzieć… Przepraszam za wszystko. Może kiedyś mi wybaczysz.

Nie odpowiedziałam od razu. W gardle ścisnął mnie żal i gniew zarazem.

– Ja też przepraszam – wyszeptałam w końcu i rozłączyłam się szybko.

Dziś siedzę przy kuchennym stole i patrzę przez okno na ogród, który tata tak kochał pielęgnować. Zastanawiam się: czy naprawdę byłam okrutna? Czy może czasem trzeba postawić siebie na pierwszym miejscu?

A wy… co byście zrobili na moim miejscu? Czy rodzina zawsze zasługuje na drugą szansę?