Trzy Perspektywy na Jedną Sytuację: Opowieść z Targowiska
— Spójrzcie tylko, jakie malutkie i pogniecione… A ceny jak za złoto! Już nie ma nic dobrego. Świat leci na łeb, na szyję… — westchnęła ciężko pani Zofia, ściskając w dłoni portmonetkę tak mocno, że aż pobielały jej knykcie. Stałam obok niej, próbując nie zwracać uwagi na jej narzekania, ale trudno było się od nich odciąć. Targowisko w środku miasta zawsze tętniło życiem, ale dziś, w ten szary, wilgotny poranek, wszystko wydawało się jeszcze bardziej przytłaczające.
Obok mnie stała pani Maria, moja sąsiadka z klatki obok. Uśmiechnęła się łagodnie, jakby chciała rozgonić ciężkie chmury wiszące nad naszymi głowami. — Ja za to widzę, że tegoroczne zbiory to prawdziwy dar. Pogoda była trudna, a jednak jabłka są. Może nie są piękne, ale są nasze, polskie. — Jej głos był cichy, ale stanowczy. Spojrzałam na nią z lekkim zdziwieniem. Zawsze potrafiła znaleźć coś dobrego nawet w najgorszej sytuacji.
Trzecią kobietą byłam ja — Anna. Stałam między nimi, czując się jak rozpięta pomiędzy dwoma światami. Z jednej strony narzekanie i gorycz, z drugiej — cicha wdzięczność i pokora. W mojej głowie kłębiły się myśli: czy ja też potrafię dostrzec coś dobrego w tym, co mnie spotyka? Czy raczej poddaję się frustracji i rozczarowaniu?
— A ty co myślisz, Aniu? — zapytała nagle pani Zofia, patrząc na mnie przenikliwie spod siwych brwi.
Zawahałam się. — Chyba… chyba jestem gdzieś pośrodku. Czasem mam dość wszystkiego: pracy, dzieci, wiecznego biegu. Ale potem patrzę na te jabłka i myślę sobie: może nie są idealne, ale są prawdziwe. Tak jak nasze życie.
Pani Maria uśmiechnęła się do mnie ciepło. — Widzisz, każdy ma swoją perspektywę. Ważne, żeby nie zatracić siebie w tym wszystkim.
Pani Zofia prychnęła pod nosem. — Łatwo mówić, kiedy się nie przeżyło wojny i głodu. Wy młodzi nie wiecie, co to znaczy prawdziwa bieda.
Zrobiło mi się głupio. Moja matka zawsze powtarzała mi, żebym szanowała starszych i słuchała ich historii. Ale czasem miałam wrażenie, że te opowieści są jak ciężki płaszcz, który ktoś narzuca mi na ramiona bez pytania.
— Może i nie wiem — odpowiedziałam cicho — ale mam swoje zmartwienia. Mąż stracił pracę w zeszłym miesiącu. Syn nie może znaleźć miejsca w nowej szkole. Córka płacze po nocach, bo koleżanki ją wyśmiewają…
Pani Maria położyła mi dłoń na ramieniu. — Każde pokolenie ma swoje wojny do stoczenia.
Przez chwilę stałyśmy w milczeniu, słuchając gwaru targowiska i stukotu deszczu o blaszany dach straganu. Sprzedawczyni — młoda dziewczyna o zmęczonych oczach — układała jabłka w równe rzędy, jakby chciała nadać sens temu chaosowi.
— Wiecie co? — odezwała się nagle pani Zofia. — Mój syn wyjechał do Anglii dziesięć lat temu. Myślałam, że wróci, że będzie tu ze mną na starość… Ale on ma tam swoje życie. Wnuków widuję przez ekran telefonu. Czasem mam wrażenie, że jestem już tylko przeszkodą.
Spojrzałam na nią inaczej niż zwykle. W jej głosie usłyszałam samotność i żal, których wcześniej nie dostrzegałam.
— Nie jesteś przeszkodą — powiedziała cicho pani Maria. — Jesteś korzeniem tej rodziny.
Pani Zofia otarła łzę ukradkiem.
— A ty, Aniu? — zwróciła się do mnie pani Maria. — Jak sobie radzisz?
Zacisnęłam usta. — Czasem mam ochotę uciec. Po prostu zostawić wszystko i pojechać gdzieś daleko… Ale potem patrzę na dzieci i wiem, że muszę być silna dla nich.
— To nie jest słabość — powiedziała pani Maria. — To odwaga.
W tym momencie podszedł do nas mój mąż, Marek. Wyglądał na zmęczonego i przygnębionego.
— Aniu, musimy porozmawiać — powiedział cicho.
Poczułam ścisk w żołądku. Wiedziałam, co chce mi powiedzieć: że znowu nie znalazł pracy, że pieniądze się kończą, że musimy zacisnąć pasa jeszcze bardziej.
— Przepraszam was — powiedziałam do kobiet i odeszłam z Markiem na bok.
— Nie dam już rady… — wyszeptał Marek drżącym głosem. — Próbuję wszystkiego, ale nikt mnie nie chce zatrudnić. Czuję się bezużyteczny.
Objęłam go mocno.
— Damy radę — powiedziałam przez łzy. — Musimy wierzyć, że będzie lepiej.
Wróciłam do straganu z ciężkim sercem. Pani Zofia i pani Maria patrzyły na mnie ze współczuciem.
— Każda z nas niesie swój ciężar — powiedziała pani Maria. — Ale razem jest lżej.
Kupiłyśmy po kilogramie jabłek i rozeszłyśmy się do swoich domów. Po drodze myślałam o tym wszystkim: o narzekaniu pani Zofii, o pogodzie ducha pani Marii, o własnych lękach i nadziejach.
Wieczorem usiadłam przy kuchennym stole i patrzyłam na jabłka leżące w misce. Nie były idealne: miały plamki i nierówności. Ale były prawdziwe.
Czy potrafimy zaakceptować życie takim, jakie jest? Czy zawsze będziemy tęsknić za czymś lepszym? Może czasem wystarczy spojrzeć na świat oczami kogoś innego…