Puree, kurczak i rozwód, który się nie zdarzył: Opowieść z warszawskiego wieczoru
— Znowu wracasz tak późno? — usłyszałam, zanim jeszcze zdążyłam zamknąć drzwi. Głos Tomka był cichy, ale wibrował napięciem. Przez chwilę miałam ochotę rzucić torbą o podłogę i wykrzyczeć wszystko, co tłumiłam przez ostatnie miesiące. Ale tylko westchnęłam i powiesiłam kurtkę na haczyku. Warszawski deszcz ściekał mi po włosach, a w sercu czułam tylko pustkę.
W kuchni pachniało czymś domowym. To było dziwne — Tomek nigdy nie gotował, a jeśli już, kończyło się na jajecznicy albo zamówionej pizzy. Tym razem na stole stały dwa talerze: puree ziemniaczane i pieczony kurczak. Obok leżała kartka: „Wiem, że jesteś zmęczona. Smacznego. Tomek”.
Usiadłam ciężko przy stole. Przez chwilę patrzyłam na jedzenie, jakby to był jakiś obcy przedmiot. Miałam wrażenie, że zaraz się rozpłaczę — nie ze wzruszenia, tylko z bezsilności. Przez ostatnie tygodnie nasze życie przypominało pole bitwy: ciche dni, krótkie odpowiedzi, unikanie wzroku. Każdy z nas miał swoje żale, których nie potrafił wypowiedzieć na głos.
Tomek wszedł do kuchni. Wyglądał na jeszcze bardziej zmęczonego niż ja. Przez chwilę milczeliśmy, aż w końcu powiedział:
— Wiem, że ostatnio jest ciężko. Ale… nie chcę już tak żyć.
Serce mi zamarło. To ja miałam dzisiaj powiedzieć te słowa. Od tygodni układałam sobie w głowie przemowę o rozwodzie, o tym, że nie możemy już dłużej udawać. Ale teraz, kiedy usłyszałam to od niego, poczułam tylko strach.
— Myślisz, że to wszystko przez moją pracę? — zapytałam cicho.
— Nie tylko. Przez wszystko. Przez to, że nie rozmawiamy. Że mijamy się jak obcy ludzie.
Zacisnęłam dłonie na widelcu. W głowie miałam mętlik: obrazy z pierwszych lat naszego małżeństwa mieszały się z ostatnimi kłótniami o rachunki, o sprzątanie, o to, kto odbierze Zosię z przedszkola.
— Tomek… ja też nie chcę tak żyć — powiedziałam w końcu. — Ale nie wiem już, jak to naprawić.
Usiedliśmy naprzeciwko siebie i przez chwilę jedliśmy w milczeniu. Puree było ciepłe i kremowe, kurczak soczysty. Zwykły domowy obiad, który kiedyś byłby oczywistością, teraz wydawał się luksusem.
— Pamiętasz, jak pierwszy raz gotowałem dla ciebie? — zapytał nagle Tomek.
Uśmiechnęłam się smutno.
— Spaliłeś makaron i zamówiliśmy chińszczyznę.
Zaśmiał się cicho.
— Teraz przynajmniej umiem zrobić puree.
Zrobiło mi się cieplej na sercu. Przez chwilę poczułam coś na kształt nadziei. Może jeszcze nie wszystko stracone?
Nagle rozległ się płacz Zosi z drugiego pokoju. Oboje zerwaliśmy się z miejsc — przez chwilę spojrzeliśmy sobie w oczy i zobaczyłam w nich ten sam lęk i troskę.
— Ja pójdę — powiedział Tomek i wyszedł.
Zostałam sama przy stole. Wpatrywałam się w resztki puree na talerzu i myślałam o tym, jak bardzo zmieniło się nasze życie przez te kilka lat. Kiedyś marzyliśmy o podróżach, o domu z ogrodem pod Warszawą. Teraz marzyliśmy tylko o jednym spokojnym wieczorze bez kłótni.
Tomek wrócił po kilku minutach.
— Zosia zasnęła — powiedział cicho.
Patrzyliśmy na siebie długo. W końcu zebrałam się na odwagę:
— Tomek… czy ty mnie jeszcze kochasz?
Zamilkł na chwilę.
— Nie wiem. Ale wiem, że cię potrzebuję. I że nie chcę być sam.
Łzy napłynęły mi do oczu. Chciałam coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle.
— Może… spróbujmy jeszcze raz? — wyszeptałam.
Tomek skinął głową. Usiadł obok mnie i położył dłoń na mojej ręce. Siedzieliśmy tak przez dłuższą chwilę w ciszy przerywanej tylko szumem ulicy za oknem.
Nie wiem, czy to wystarczy. Nie wiem, czy jeden talerz puree może naprawić lata zaniedbań i niewypowiedzianych żalów. Ale tej nocy po raz pierwszy od dawna poczułam coś na kształt spokoju.
Czy naprawdę można zacząć od nowa? Czy wystarczy chcieć — czy potrzeba czegoś więcej? Może czasem najważniejsze jest po prostu usiąść razem przy stole i spróbować jeszcze raz.