Ostatni uścisk nad Wisłą: Słowa brata, które brzmią we mnie do dziś
– Lejla, nie bój się, złapię cię! – krzyknął Emil, śmiejąc się i biegnąc po śliskich kamieniach nad Wisłą. W jego głosie było tyle beztroski, że przez chwilę zapomniałam o wszystkim – o kłótniach rodziców, o napięciu w domu, o tym, że od tygodni nie rozmawialiśmy ze sobą jak dawniej. Byliśmy tylko my i rzeka, która tego dnia wydawała się spokojna, niemal przyjazna.
Ale to był tylko pozór. Pamiętam dokładnie ten moment: słońce odbijające się od wody, zapach mokrej trawy i ten dreszcz niepokoju, który przeszył mnie na widok Emila zbliżającego się do krawędzi. – Uważaj! – zawołałam, ale on tylko odwrócił się z uśmiechem i rzucił mi kamyk do stóp.
– Zawsze się boisz – powiedział z przekąsem. – Jakbyś nie wiedziała, że nic mi się nie stanie.
Nie odpowiedziałam. W głowie miałam jeszcze poranną awanturę w domu. Mama płakała w kuchni, tata trzaskał drzwiami. Emil próbował mnie rozśmieszyć, ale nawet jemu nie wychodziło to jak dawniej. Od kilku miesięcy wszystko było inne. Tata stracił pracę w fabryce, mama zaczęła pracować na dwie zmiany w sklepie spożywczym. Wszyscy byliśmy zmęczeni, rozdrażnieni. Nawet nasze wspólne wypady nad Wisłę stały się rzadsze.
Tego dnia jednak postanowiliśmy uciec od wszystkiego. Emil miał czternaście lat, ja dwanaście. Był moim starszym bratem, moim bohaterem. Zawsze powtarzał, że niczego się nie boi i że kiedyś zabierze mnie do Krakowa na lody pod Sukiennicami. Śmiałam się wtedy i mówiłam, że wolę zostać tu, nad rzeką.
– Lejla, patrz! – zawołał nagle i wskoczył na wielki głaz wystający z wody. – Zobaczysz, zaraz złapię największą żabę w okolicy!
– Nie rób tego! – krzyknęłam, ale on już był na środku nurtu. Woda była wyższa niż zwykle po ostatnich deszczach. Stałam jak sparaliżowana, patrząc jak Emil próbuje utrzymać równowagę.
– Nie bój się! – powtórzył i wtedy usłyszałam trzask. Kamień pod jego stopą osunął się gwałtownie. Emil zachwiał się i wpadł do wody. Wszystko wydarzyło się tak szybko – jego krzyk, plusk, potem cisza.
– Emil! – wrzasnęłam i rzuciłam się do brzegu. Widziałam tylko jego rękę wynurzającą się na chwilę ponad powierzchnię. – Lejla! Pomóż mi! – usłyszałam jego głos, przerażony jak nigdy wcześniej.
Wbiegłam do lodowatej wody po kolana, ale nurt był zbyt silny. Krzyczałam, płakałam, próbowałam go dosięgnąć. Ludzie na drugim brzegu zaczęli biec w naszą stronę. Ktoś zadzwonił po pomoc. Wszystko rozmywało się w mojej głowie jak we śnie.
Ostatnie słowa Emila dotarły do mnie przez szum rzeki: – Przepraszam… Lejla… Kocham cię…
Potem już go nie widziałam.
Pamiętam tylko chaos: syreny karetek, policjantów pytających o imię i nazwisko brata, mamę biegnącą przez łąkę z rozpaczą na twarzy. Tata stał obok mnie sztywny jak posąg, niezdolny do płaczu ani słowa.
Przez kolejne dni dom był pełen ludzi – sąsiadów, rodziny, księdza z parafii. Każdy coś mówił: „To nie twoja wina”, „Był taki odważny”, „Bóg tak chciał”. Ale ja wiedziałam swoje. To ja powinnam była go zatrzymać, powinnam była być odważniejsza.
Mama zamknęła się w sobie na wiele miesięcy. Przestała chodzić do pracy, przestała gotować obiady. Tata coraz częściej wychodził wieczorami i wracał późno, czasem pijany. Ja siedziałam w swoim pokoju i słuchałam nagrania Emila na starym magnetofonie – śpiewał swoją ulubioną piosenkę o rzece i wolności.
Z czasem zaczęły się kłótnie o wszystko: o pieniądze, o to kto powinien był lepiej pilnować dzieci, o to czyje to wszystko jest winą. Mama oskarżała tatę o brak odpowiedzialności, tata mamę o to, że zostawiła nas samych nad rzeką. Ja byłam tą niewidzialną – nikt nie pytał jak się czuję.
Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę przez cienką ścianę:
– Nie potrafię już tu żyć – powiedziała mama cicho.
– To wszystko przez ciebie – odpowiedział tata z goryczą.
– Przez nas wszystkich… – szepnęła mama i wtedy pierwszy raz usłyszałam jej cichy płacz.
Szkoła stała się dla mnie ucieczką. Nauczyciele patrzyli na mnie ze współczuciem, koleżanki unikały rozmów o Emilu. Tylko pani Anna od polskiego próbowała ze mną rozmawiać:
– Lejla, wiem że jest ci ciężko… Ale musisz żyć dalej. Emil by tego chciał.
Nie wiedziałam jak żyć dalej bez niego. Każda wycieczka nad Wisłę bolała jak rana rozdrapana na nowo. Każdy śmiech dzieci nad wodą przypominał mi tamten dzień.
Minęły dwa lata zanim mama zaczęła znów gotować obiady i wychodzić do ludzi. Tata wyprowadził się do innego miasta „na jakiś czas”, który trwa do dziś. Ja nauczyłam się żyć z pustką po Emilu – czasem wydaje mi się, że słyszę jego głos w szumie rzeki albo widzę jego cień na drugim brzegu.
Często wracam nad Wisłę sama i siadam na tym samym kamieniu co wtedy. Zamykam oczy i słyszę jego ostatnie słowa: „Przepraszam… Lejla… Kocham cię…”.
Czy można kiedyś pogodzić się z taką stratą? Czy winy naprawdę można wybaczyć sobie samemu? Czasem myślę, że odpowiedzi nigdy nie znajdę.