Nie mogę uwierzyć, że to zrobili: Dali mi zrujnowaną chatę, a teraz chcą ją odzyskać po remoncie

— Nie wierzę, że to mówisz, ciociu Haniu — mój głos drżał, a dłonie zaciskały się na kubku herbaty. — Przecież sama mówiłaś, że ta chata to tylko kłopot i nikt z was nie chce tu wracać.

Hania spojrzała na mnie chłodno, jakbyśmy nie byli rodziną. — Czasy się zmieniają, Marto. Teraz, kiedy wszystko wygląda tak pięknie… No wiesz, dzieci chciałyby tu przyjeżdżać na wakacje. To przecież nasza rodzinna własność.

W głowie miałam mętlik. Przed oczami stanęły mi te wszystkie wieczory spędzone z Michałem na zdzieraniu starych tapet, łatanie dziur w dachu podczas listopadowych ulew, godziny spędzone na szorowaniu podłóg i malowaniu ścian. Każda złotówka, którą odkładaliśmy przez dwa lata, poszła na ten dom. Nasz dom. Tak wtedy myślałam.

Cofnijmy się o trzy lata. Byłam wtedy świeżo po ślubie z Michałem. Mieszkaliśmy w wynajmowanym mieszkaniu w centrum Krakowa, gdzie czynsz pożerał większość naszych pensji. Kiedy na rodzinnym obiedzie ciocia Hania rzuciła mimochodem: „A może byście wzięli tę starą chatę w Beskidach? I tak tylko stoi i niszczeje”, poczułam się jakby ktoś podarował mi los na loterii. Michał był sceptyczny, ale ja widziałam w tej ruinie szansę na własny kąt i ucieczkę od miejskiego zgiełku.

— Ale na pewno nie będziecie chcieli tam wracać? — dopytywałam wtedy.
— Absolutnie nie! — zapewniła ciocia. — To już nie te czasy. My wolimy apartamenty nad morzem.

Wzięliśmy więc chatę. Bez żadnych umów, bo przecież „rodzina ufa rodzinie”.

Pierwsze miesiące były koszmarem. Woda lała się przez dach, myszy urządziły sobie gniazdo w szafie po prababci, a sąsiad spod lasu ostrzegał nas przed dzikami rozkopującymi ogród. Ale z każdym tygodniem dom nabierał życia. Michał nauczył się kłaść kafelki, ja odkryłam w sobie talent do renowacji mebli. Zimą grzaliśmy się przy kominku, latem sadziliśmy pomidory i maliny.

W końcu mogliśmy zaprosić znajomych na pierwszy wspólny grill. Wszyscy byli zachwyceni przemianą domu. Nawet sąsiedzi zaczęli nas traktować jak „swoich”.

Aż do dziś.

Ciocia Hania przyjechała bez zapowiedzi, z synem Pawłem i jego żoną. Już od progu czułam napięcie. Oglądali każdy kąt, komentowali nowe okna i taras, który Michał sam zbudował.

— No pięknie to wygląda — mruknął Paweł. — Szkoda by było, żeby obcy tu mieszkali.

Zamarłam.

— O co wam chodzi? — zapytałam ostrożnie.

Ciocia spojrzała na mnie z wyższością:
— Marto, musisz zrozumieć… To dom rodzinny. Teraz dzieci dorosły i chcielibyśmy tu wracać na święta, może nawet zrobić remont pod wynajem. Ty przecież możesz znaleźć coś innego.

Poczułam się jak ktoś, kto przez lata podlewał czyjś ogród, a potem został wyrzucony za płot.

Wieczorem Michał próbował mnie pocieszać:
— Może się rozmyślą? Może pogadamy spokojnie?
Ale ja wiedziałam, że to nie jest zwykłe nieporozumienie. Widziałam chciwość w oczach Pawła i wyrachowanie cioci Hani.

Przez kolejne dni nie mogłam spać. Przewracałam się z boku na bok, analizując każdą rozmowę sprzed lat. Przecież obiecali! Przecież to my uratowaliśmy ten dom przed ruiną!

Zaczęły się telefony od innych członków rodziny. Jedni stawali po naszej stronie:
— Marta, nie daj się! To wyście wszystko zrobili!
Inni powtarzali:
— Ale to jednak ich własność… Może dogadacie się jakoś?

Czułam się coraz bardziej osaczona. Michał sugerował prawnika, ale przecież nie mieliśmy żadnej umowy! Wszystko było „na gębę”, bo przecież „rodzina ufa rodzinie”.

W końcu przyszło pismo od notariusza: wezwanie do wydania nieruchomości.

Siedziałam wtedy na schodach przed domem i patrzyłam na zachodzące słońce nad beskidzkimi wzgórzami. Łzy ciekły mi po policzkach.

— Czy naprawdę tak wygląda rodzinna lojalność? — szepnęłam do siebie. — Czy warto było ufać bezgranicznie?

Dziś już wiem, że czasem największy ból sprawiają ci, których kochamy najbardziej. Ale czy to znaczy, że powinniśmy przestać wierzyć ludziom? Czy każda relacja musi być zabezpieczona papierami i podpisami?

Nie wiem jeszcze, jak skończy się ta historia. Ale jedno jest pewne: już nigdy nie spojrzę na rodzinę tak samo jak kiedyś.

Czy wy też kiedyś zostaliście zdradzeni przez najbliższych? Jak poradziliście sobie z takim ciosem?