Moja siostra oddała wszystko swoim dzieciom, a gdy zachorowała, została sama. Czy naprawdę na to zasłużyła?

— Mamo, nie mogę teraz przyjechać, mam ważny egzamin — głos Kamila brzmiał przez telefon chłodno, niemal obojętnie. Stałam w kuchni mojej siostry, patrząc na nią, jak ściska słuchawkę z nadzieją, że usłyszy coś więcej. Moja starsza siostra, Marta, zawsze była dla mnie wzorem siły. Ale w tej chwili widziałam w niej tylko zmęczoną kobietę, której świat właśnie się zawalił.

Marta odłożyła telefon i przez chwilę patrzyła w pustkę. — On nawet nie zapytał, jak się czuję — wyszeptała. W jej oczach pojawiły się łzy, ale szybko je otarła rękawem swetra. — Przepraszam, nie powinnam się rozklejać.

Pamiętam dzień, kiedy jej mąż, Paweł, spakował walizki i wyszedł z domu. Marta miała wtedy trzydzieści sześć lat i trójkę dzieci: Kamila, Olę i najmłodszą Zosię. Paweł zostawił ją dla koleżanki z pracy. Wtedy przysięgła sobie, że już nigdy nie pozwoli żadnemu mężczyźnie wejść do swojego życia. „Dzieci są najważniejsze” — powtarzała jak mantrę.

Marta miała trzy dyplomy – skończyła technikum gastronomiczne, potem studia z dietetyki i kurs zarządzania restauracją. Pracowała w różnych miejscach: w barze mlecznym na Pradze, w modnej kawiarni na Mokotowie, a nawet przez chwilę w hotelowej restauracji w centrum Warszawy. Zawsze wracała do domu późno, ale nigdy nie zapomniała o tym, by dzieci miały ciepły obiad i czyste ubrania.

— Mamo, kupisz mi te nowe buty z Nike? — pytała Ola, gdy tylko pojawił się nowy model w sklepie.
— Ale przecież masz jeszcze te z zeszłego roku…
— Wszyscy już mają nowe! — Ola trzaskała drzwiami swojego pokoju.

Kamil był bardziej powściągliwy. Prosił o pieniądze na korepetycje z matematyki albo na wyjazd klasowy. Zosia… Zosia była jeszcze dzieckiem, tuliła się do Marty i mówiła: „Jesteś najlepszą mamą na świecie”.

Czas mijał. Dzieci dorastały, a Marta coraz częściej wracała do pustego mieszkania. Kamil wyjechał na studia do Krakowa, Ola zaczęła pracować w sklepie odzieżowym i wynajęła pokój z koleżanką. Zosia była jeszcze w liceum, ale coraz częściej nocowała u przyjaciółki.

Pewnego dnia Marta zadzwoniła do mnie zapłakana.
— Anka… lekarz powiedział, że to nowotwór. Muszę przejść operację i chemioterapię.

Zamarłam. Wiedziałam, że Marta nie ma nikogo poza mną i dziećmi. Obiecałam jej wtedy, że będę przy niej na każdym etapie leczenia.

— Powiedziałaś już dzieciom? — zapytałam cicho.
— Tak… Kamil powiedział, że ma dużo nauki. Ola… nawet nie odebrała telefonu. Zosia napisała mi SMS-a: „Trzymaj się mamo”.

Przez kolejne tygodnie byłam przy Marcie niemal codziennie. Gotowałam jej rosół, robiłam zakupy, sprzątałam mieszkanie. Czasem siedziałyśmy razem w ciszy i patrzyłyśmy przez okno na szare bloki.

Któregoś dnia Marta zebrała się na odwagę i zadzwoniła do Oli.
— Olu… bardzo cię potrzebuję. Może przyjedziesz na weekend?
— Mamo… mam plany z chłopakiem. Poza tym… przecież masz ciocię Anię.

Marta nie odpowiedziała nic. Po prostu rozłączyła się i długo siedziała bez ruchu.

Zosia pojawiła się raz — przyniosła kwiaty i czekoladki.
— Przepraszam mamo, ale muszę lecieć na zajęcia dodatkowe — rzuciła w biegu.

Patrzyłam na Martę i czułam narastającą złość na jej dzieci. Jak mogli być tak obojętni? Przecież ona oddała im wszystko! Nowe ubrania, najlepsze jedzenie, wyjazdy nad morze… Nawet wtedy, gdy sama nie miała pieniędzy na fryzjera czy nowy płaszcz.

Pewnego wieczoru Marta wybuchła:
— Może to moja wina? Może za bardzo ich rozpieszczałam? Może powinnam była być bardziej stanowcza?

Próbowałam ją pocieszyć:
— Nie możesz siebie obwiniać. Dałaś im wszystko, co mogłaś.

Ale ona tylko pokręciła głową:
— A jednak zostałam sama.

Po operacji Marta długo dochodziła do siebie. W szpitalu odwiedzałam ją tylko ja. Dzieci dzwoniły rzadko — zawsze miały wymówkę: praca, nauka, brak czasu.

Po kilku miesiącach Marta zaczęła odzyskiwać siły fizyczne, ale psychicznie była wrakiem człowieka. Przestała dzwonić do dzieci. Przestała czekać na ich wiadomości.

Któregoś dnia Kamil zadzwonił:
— Mamo… czy możesz mi pożyczyć dwa tysiące? Muszę zapłacić za kurs językowy.
Marta spojrzała na mnie bezradnie.
— Nie mam już tych pieniędzy — odpowiedziała cicho do słuchawki.
Po drugiej stronie zapadło milczenie.

Ola napisała SMS-a: „Mamo, mogłabyś mi przesłać przepis na twoje pierogi?”
Marta odpisała: „Oczywiście”. Ale pierogów już nie zrobiła.

Zosia zadzwoniła przed świętami:
— Mamo… czy mogę przyjechać z chłopakiem?
Marta skinęła głową bez entuzjazmu.

W Wigilię siedziałyśmy we dwie przy stole. Dzieci nie przyjechały — każda miała swoje plany.

Patrzyłam na Martę i czułam ból w sercu. Czy naprawdę tak wygląda wdzięczność dzieci za lata poświęceń?

Dziś Marta żyje spokojniej. Pracuje mniej, więcej odpoczywa. Czasem spotyka się ze mną na kawie i mówi:
— Aniu… czy naprawdę matka powinna poświęcać wszystko dla dzieci? Czy to zawsze kończy się samotnością?

A Wy… co o tym myślicie? Czy rodzicielstwo musi boleć aż tak bardzo?