Między Młotem a Kowadłem: Moja Walka o Własny Ślub

– Nie rozumiesz, Aniu? To jest rodzina! – głos pani Haliny, mojej przyszłej teściowej, odbijał się echem w mojej głowie jeszcze długo po tej rozmowie. Stałam w kuchni, ściskając w dłoni kubek z herbatą, który już dawno wystygł. Za oknem padał deszcz, a ja czułam się jak dziecko, które właśnie dostało reprymendę za coś, na co nie miało wpływu.

– Rozumiem, ale… – próbowałam się bronić, lecz ona weszła mi w słowo.

– Nie ma żadnego „ale”! Moje córki muszą być na ślubie swojego brata. To oczywiste!

Zacisnęłam zęby. „Moje córki” – powtarzała to jak mantrę. Zawsze były ważniejsze. Ja byłam tylko tą dziewczyną z bloku na Pradze, która miała szczęście poznać jej syna. A teraz miałam być żoną Jakuba.

Kuba stał za mną, milczący jak zwykle w takich sytuacjach. Wiedziałam, że nie chce się mieszać. Jego matka była dla niego wszystkim po śmierci babci, która go wychowała. Pani Halina pojawiła się w jego życiu dopiero kilka lat temu, kiedy wróciła z Niemiec i postanowiła „odzyskać rodzinę”.

– Aniu, może… – zaczął Kuba niepewnie.

– Może co? – odwróciłam się do niego z wyrzutem. – Może powinniśmy zaprosić całą twoją rodzinę i zrobić wesele na sto osób? Może powinniśmy wydać wszystkie oszczędności na jeden wieczór?

Poczułam łzy napływające do oczu. Przecież to miał być nasz dzień. Nasz początek. A zamiast tego czułam się jak statystka w czyimś przedstawieniu.

Wróciłam myślami do naszej pierwszej rozmowy o ślubie. Siedzieliśmy wtedy na podłodze w pustym mieszkaniu po babci Kuby, popijając tanie wino i planując przyszłość.

– Zróbmy coś małego – powiedział wtedy Kuba. – Tylko najbliżsi. Potem wyremontujemy mieszkanie i będziemy mieli gdzie mieszkać.

Przytaknęłam z entuzjazmem. Wiedziałam, że nie stać nas na wielkie wesele. Poza tym nigdy nie marzyłam o białej sukni za kilka tysięcy i tłumie gości, których nawet nie znam.

Ale pani Halina miała inne plany.

– Moje córki muszą być – powtarzała uparcie. – I ich dzieci. I mąż Grażyny też. To przecież rodzina!

Każda rozmowa kończyła się kłótnią lub moim płaczem. Kuba próbował mediować, ale zawsze kończyło się na tym, że ustępował matce.

– Ona się obrazi – mówił cicho wieczorami, gdy leżeliśmy razem w łóżku. – Wiesz jaka jest.

Wiedziałam. Potrafiła nie odzywać się tygodniami, jeśli coś poszło nie po jej myśli. Potrafiła zadzwonić do wszystkich ciotek i opowiedzieć swoją wersję wydarzeń tak, że to ja wychodziłam na czarną owcę.

Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i pojechałam do niej sama. Chciałam porozmawiać szczerze, bez świadków.

– Pani Halino… – zaczęłam niepewnie.

– Halina – poprawiła mnie chłodno.

– Halino… Proszę zrozumieć, że nie mamy pieniędzy na wielkie wesele. Chcemy wyremontować mieszkanie po babci Kuby. To dla nas ważniejsze niż jeden wieczór.

Spojrzała na mnie z pogardą.

– Ty nic nie rozumiesz o rodzinie – powiedziała cicho. – U nas zawsze wszyscy byli razem. Ty chcesz wszystko robić po swojemu.

Zacisnęłam pięści pod stołem.

– Chcę tylko, żeby ten dzień był nasz – wyszeptałam.

– A ja chcę, żeby moje córki były szczęśliwe – odpowiedziała bez mrugnięcia okiem.

Wróciłam do domu roztrzęsiona. Kuba czekał na mnie z obiadem, ale nie miałam apetytu.

– I co? – zapytał cicho.

– Nic – odpowiedziałam. – Ona nigdy mnie nie zaakceptuje.

Przez kolejne tygodnie atmosfera była coraz gorsza. Pani Halina dzwoniła codziennie do Kuby, wypytując o szczegóły ślubu i sugerując kolejne osoby do zaproszenia. Grażyna i Magda – jego przyrodnie siostry – dzwoniły do mnie z pretensjami, że „wykluczam rodzinę”.

Moja mama próbowała mnie pocieszać:

– Aniu, to wasze życie. Nie daj sobie wejść na głowę.

Ale łatwo powiedzieć…

W końcu nadszedł dzień ślubu. Zamiast radości czułam tylko stres i zmęczenie. Na sali było więcej gości ze strony Kuby niż mojej. Jego siostry przyszły z mężami i dziećmi, zajmując pół sali i robiąc zamieszanie już od progu.

Pani Halina siedziała na środku stołu niczym królowa matka, rozdając uśmiechy na prawo i lewo. Ja czułam się jak intruz na własnym weselu.

Podczas pierwszego tańca Kuba szepnął mi do ucha:

– Przepraszam…

Nie odpowiedziałam. Nie chciałam płakać przy wszystkich.

Po weselu wróciliśmy do pustego mieszkania po babci Kuby. Było zimno i cicho. Usiadłam na podłodze i rozpłakałam się jak dziecko.

Kuba objął mnie niepewnie.

– Zrobiłem źle? – zapytał cicho.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Czy można mieć pretensje do kogoś za to, że kocha swoją rodzinę? Czy ja byłam egoistką?

Minęły miesiące. Remont szedł powoli, bo większość pieniędzy poszła na wesele. Pani Halina dzwoniła coraz rzadziej, obrażona za to, że nie pozwoliłam jej decydować o wszystkim.

Zaczęliśmy żyć własnym życiem. Ale gdzieś w środku czułam żal – do siebie, do Kuby, do niej… Do wszystkich.

Czasem patrzę na nasze zdjęcia ślubne i zastanawiam się: czy warto było ustępować? Czy można być szczęśliwym w cieniu cudzych oczekiwań?

A wy? Czy mieliście kiedyś poczucie, że wasze życie wymyka się wam z rąk przez innych? Jak sobie z tym poradziliście?