„Mamo, czy mnie pokochasz?” – Historia siedmioletniego Dawida, który pragnął tylko jednego: być czyimś synem
– Proszę pani, ja naprawdę będę grzeczny. Obiecuję! – powiedziałem cicho, patrząc na panią Anię, wychowawczynię w domu dziecka. Moje dłonie ściskały kartkę, którą napisałem sam, choć miałem dopiero siedem lat. „Chcę mieć mamę i tatę. Będę dobry. Proszę.”
Wiedziałem, że nie powinienem płakać przy innych dzieciach, bo wtedy śmiali się ze mnie – „Dawidek-beksa”. Ale tej nocy nie mogłem już dłużej udawać twardego. Siedziałem na łóżku, słuchając jak Bartek z drugiego łóżka chrapie, a ja wpatrywałem się w sufit i szeptałem do siebie: „Może jutro ktoś mnie zabierze. Może jutro będę miał dom.”
Odkąd pamiętam, byłem zawsze „tym nowym”. Najpierw u babci w Zamościu, potem u cioci w Lublinie, aż w końcu trafiłem tutaj – do Domu Dziecka nr 4 w Warszawie. Mama? Nie pamiętam jej dobrze. Wiem tylko, że pachniała kawą i miała ciepłe ręce. Tata? Podobno był kiedyś dobry, zanim zaczął pić. Ostatni raz widziałem go przez szybę w sądzie. Nie spojrzał na mnie.
Najgorsze było rozstanie z moją siostrą, Martynką. Miała wtedy pięć lat i płakała tak głośno, że aż pani kurator musiała ją wynosić na rękach. „Dawidku, nie zostawiaj mnie!” – krzyczała. Ale nie mogłem nic zrobić. Rozdzielili nas, bo „nie było miejsc razem”. Od tamtej pory widywaliśmy się tylko raz w miesiącu na krótkich spotkaniach.
Pani Ania mówiła mi często: – Dawidku, musisz być dzielny. Ktoś cię kiedyś pokocha.
Ale ja już nie wierzyłem. Każdego tygodnia przychodzili nowi ludzie – oglądali nas jak zabawki na wystawie. Uśmiechali się sztucznie, pytali o ulubione bajki i czy lubimy zwierzęta. Potem odchodzili z innym dzieckiem za rękę.
Pewnego dnia przyszła pani Renata z mężem. Wyglądali inaczej niż wszyscy – nie mieli na sobie drogich ubrań, a pan Marek miał szorstkie dłonie i zmarszczki od uśmiechu. Usiadłem naprzeciwko nich i czułem, jak serce wali mi jak młotem.
– Cześć Dawidku – powiedziała pani Renata cicho. – Słyszeliśmy o tobie dużo dobrego.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Bałem się patrzeć im w oczy.
– Lubisz piłkę nożną? – zapytał pan Marek.
– Tak… – szepnąłem.
– To dobrze! Bo my z żoną kibicujemy Legii! – zaśmiał się.
Uśmiechnąłem się pierwszy raz od dawna.
Przez następne tygodnie spotykaliśmy się coraz częściej. Zabrali mnie do zoo, potem na lody do centrum. Pani Renata trzymała mnie za rękę tak delikatnie, jakby bała się, że się rozpadnę. Pan Marek opowiadał dowcipy i pozwalał mi prowadzić wózek z zakupami.
Ale kiedy wracałem do domu dziecka, wszystko wracało jak bumerang: samotność, tęsknota za Martynką i strach przed kolejnym rozczarowaniem.
Któregoś wieczoru usłyszałem rozmowę wychowawczyń:
– Renata i Marek chcą go adoptować…
– Ale on ma siostrę w innym ośrodku…
– Wiesz jak jest z przepisami…
Zamarłem. Czyli znowu mnie rozdzielą z Martynką?
Następnego dnia zebrałem się na odwagę i zapytałem panią Anię:
– Czy mogę być z Martynką?
Westchnęła ciężko:
– Dawidku… To nie takie proste. Ale obiecuję ci: zrobimy wszystko, co się da.
Nie spałem całą noc. W końcu napisałem list:
„Mamo, tato,
Jeśli mnie adoptujecie, obiecuję być dobry i pomagać w domu. Ale proszę, zabierzcie też Martynkę. Ona jest moją siostrą i bardzo ją kocham.”
Oddałem list pani Renacie podczas kolejnego spotkania. Przeczytała go i zaczęła płakać.
– Dawidku… My naprawdę chcemy ci pomóc. Porozmawiamy z panią dyrektor i spróbujemy wszystko załatwić.
Czekałem tygodniami na decyzję sądu. Każdy dzień był jak wieczność. Inne dzieci mówiły:
– Po co ci ta siostra? Lepiej samemu mieć rodziców!
Ale ja wiedziałem jedno: bez Martynki nie będę szczęśliwy.
W końcu nadszedł ten dzień. Pani Ania przyszła do mnie z uśmiechem:
– Dawidku, pakuj rzeczy. Jedziesz do nowego domu… razem z Martynką!
Nie wierzyłem własnym uszom. Płakałem ze szczęścia i ściskałem siostrę tak mocno, jakby miała zaraz zniknąć.
Pierwsze dni u Renaty i Marka były trudne. Martynka bała się zasypiać sama, ja budziłem się w nocy z krzykiem. Każdy dźwięk wydawał się groźny, każdy cień przypominał dom dziecka.
Pewnego wieczoru usłyszałem kłótnię dorosłych:
– Marek, czy my damy radę? To nie są łatwe dzieci…
– Renata, musimy spróbować! Oni potrzebują nas bardziej niż ktokolwiek inny.
Zrozumiałem wtedy, że nawet dorośli się boją.
Minęły miesiące zanim poczułem się naprawdę bezpiecznie. Pani Renata tuliła nas każdego ranka i powtarzała:
– Jesteście naszymi dziećmi. Już zawsze.
Ale czasem budziły mnie koszmary: że znów nas rozdzielą, że wrócimy do domu dziecka.
Dziś mam dziesięć lat i wiem jedno: rodzina to nie tylko krew czy nazwisko w papierach. To ktoś, kto przytuli cię wtedy, gdy najbardziej tego potrzebujesz.
Czasem patrzę na Martynkę i pytam siebie: czy gdybym nie napisał tego listu, byłbym dziś szczęśliwy? Czy dzieci takie jak ja mają prawo marzyć o miłości?
A wy… co byście zrobili na moim miejscu?