Kiedyś marzyłam o scenie. Dziś moja wnuczka nawet nie wie, że śpiewałam
— Mamo, po co ci ta stara kaseta? Przecież nawet nie masz już magnetofonu — głos mojej córki, Marty, przebił się przez szum wody w kuchni. Stałam przy zlewie, myjąc talerze po niedzielnym obiedzie. W dłoni ściskałam kasetę magnetofonową, na której kiedyś nagrałam swój pierwszy występ w domu kultury.
Zamarłam na chwilę. Woda lała się dalej, a ja patrzyłam na swoje odbicie w oknie. Zmarszczki wokół oczu, siwe pasma we włosach. Czy to naprawdę ja? Czy to ta sama dziewczyna, która kiedyś śpiewała „Dziwny jest ten świat” przed całą szkołą?
— To pamiątka — odpowiedziałam cicho, nie odwracając się do Marty. — Kiedyś… śpiewałam.
Marta wzruszyła ramionami i wróciła do pokoju, gdzie jej córka, moja wnuczka Zosia, układała puzzle na dywanie. Zosia nawet nie podniosła wzroku. Dla niej byłam po prostu babcią, która piecze szarlotkę i zawsze ma czas na bajkę przed snem.
Odkąd pamiętam, śpiew był moją pierwszą miłością. Dzieciństwo upłynęło mi w małym, szarym bloku na przedmieściach Warszawy, gdzie każdy dzień wyglądał podobnie. Ale kiedy stawałam na krześle przed lustrem w przedpokoju, trzymając w dłoni szczotkę do włosów zamiast mikrofonu, świat nagle nabierał kolorów. W tamtych chwilach nie było dla mnie rzeczy niemożliwych — publiczność wiwatowała, światła reflektorów oślepiały mnie tak bardzo, że nie widziałam już tapety odłażącej ze ścian.
Moja mama zawsze powtarzała: „Śpiewać możesz sobie dla przyjemności, ale najpierw nauka i porządny zawód”. Ojciec był jeszcze bardziej stanowczy: „Nie będziesz się wygłupiać na scenie jak jakaś artystka. Porządne dziewczyny mają rodziny”.
Ale ja marzyłam. Chodziłam do szkoły muzycznej, ćwiczyłam gamy po nocach, aż sąsiadka z dołu waliła miotłą w sufit. Miałam 16 lat, gdy wygrałam konkurs piosenki w domu kultury na Bródnie. To wtedy nagrałam tę kasetę.
Pamiętam tamten dzień jak dziś. Mama przyszła ze mną tylko dlatego, że obiecałam posprzątać całe mieszkanie. Siedziała w ostatnim rzędzie i patrzyła surowo spod okularów. Gdy skończyłam śpiewać „Niech żyje bal”, przez chwilę była cisza — a potem wybuchły brawa. Widziałam łzę w oku mamy. Nigdy więcej jej nie widziałam.
Potem przyszła matura, studia — pedagogika, bo „to dobry zawód dla kobiety”. Śpiewanie zeszło na dalszy plan. Poznałam Marka na juwenaliach. Był przystojny, miał ciemne włosy i uśmiech, który rozbrajał każdą moją złość. Zakochałam się bez pamięci.
— Z tobą to chyba nigdy nie będzie nudno — śmiał się Marek, gdy śpiewałam mu do snu „Kołysankę dla okruszka”.
Pobraliśmy się szybko, bo „tak wypada”. Urodziła się Marta. Potem przyszły kolejne lata — praca w przedszkolu, kredyt na mieszkanie, wieczne oszczędzanie na wszystkim. Śpiewałam już tylko dzieciom na zajęciach i czasem pod prysznicem.
Marek coraz częściej wracał późno z pracy. Zaczął pić. Najpierw kieliszek do kolacji, potem butelka schowana za książkami w regale. Kłóciliśmy się o wszystko — o pieniądze, o wychowanie Marty, o to, że nie mam ambicji.
— Ty zawsze tylko te swoje piosenki! Życie to nie koncert życzeń! — krzyczał pewnego wieczoru.
Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że coś we mnie umarło. Przestałam śpiewać nawet dla siebie.
Marta dorastała szybko. Była zdolna, ale zamknięta w sobie. Często słyszałam od nauczycieli: „Pani córka jest bardzo cicha”. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że dzieci czują więcej niż dorośli chcą przyznać.
Gdy Marta miała 17 lat, Marek odszedł do innej kobiety. Zostawił nas z długami i pustką w domu. Przez kilka miesięcy żyłyśmy jak duchy — ja pracowałam na dwa etaty, Marta zamykała się w swoim pokoju i słuchała muzyki przez słuchawki.
Pewnego dnia znalazłam ją płaczącą na łóżku.
— Mamo… dlaczego on nas zostawił? — zapytała cicho.
Nie umiałam odpowiedzieć. Przytuliłam ją mocno i po raz pierwszy od lat zaśpiewałam jej kołysankę.
Czas leczy rany tylko częściowo. Marta wyjechała na studia do Krakowa i rzadko wracała do domu. Ja zostałam sama z pustką i wspomnieniami.
Z czasem nauczyłam się żyć bez marzeń. Praca w przedszkolu dawała mi satysfakcję — dzieci kochały moje piosenki i bajki wymyślane na poczekaniu. Ale wieczorami siadałam przy oknie z herbatą i słuchałam starych nagrań z kasety magnetofonowej.
Lata mijały szybko. Marta wyszła za mąż za Pawła — spokojnego informatyka z Katowic. Urodziła Zosię. Znowu miałam dla kogo piec szarlotki i opowiadać bajki.
Ale nikt już nie pytał mnie o śpiewanie.
Czasem próbowałam zaczynać rozmowę:
— Wiesz, Zosiu, babcia kiedyś śpiewała na scenie…
— Babciu, a możesz mi zaśpiewać „Mam tę moc”? — przerywała mi wnuczka.
Śpiewałam więc „Mam tę moc”, choć serce rwało się do innych melodii.
Któregoś dnia Marta znalazła starą kasetę podczas porządków.
— Po co ci to? Przecież nawet nie masz już magnetofonu — powtórzyła pytanie z początku tej opowieści.
Tym razem spojrzałam jej prosto w oczy.
— To kawałek mnie — powiedziałam stanowczo. — Kiedyś miałam marzenia.
Marta milczała przez chwilę.
— Nigdy mi o tym nie mówiłaś — powiedziała cicho.
— Bo nigdy nie pytałaś — odpowiedziałam równie cicho.
Wieczorem usiadłyśmy razem przy stole z herbatą i zaczęłyśmy rozmawiać o dawnych czasach. Opowiadałam jej o konkursach piosenki, o tremie przed występami, o tym uczuciu wolności na scenie. Marta słuchała uważnie, a potem zapytała:
— Żałujesz?
Zastanowiłam się długo nad odpowiedzią.
— Czasem tak… Ale gdybym wtedy wybrała inaczej, może nie byłoby ciebie ani Zosi.
Marta uśmiechnęła się smutno.
Kilka dni później przyszła do mnie z niespodzianką — kupiła używany magnetofon na OLX i przyniosła go do mojego mieszkania.
— Chcę posłuchać tej kasety razem z tobą — powiedziała.
Włączyłyśmy nagranie. Usłyszałam swój młody głos sprzed lat: czysty, pełen nadziei i pasji. Łzy popłynęły mi po policzkach.
Zosia weszła do pokoju i spojrzała zdziwiona:
— Babciu… to ty?
Przytaknęłam tylko głową.
— Zaśpiewasz mi coś swojego?
Tego wieczoru po raz pierwszy od lat zaśpiewałam dla kogoś innego niż dzieci w przedszkolu czy własna córka. Śpiewałam dla Zosi — swoją ulubioną piosenkę z młodości: „Dziwny jest ten świat”.
Gdy skończyłam, Zosia przytuliła mnie mocno.
— Babciu… jesteś prawdziwą artystką!
Uśmiechnęłam się przez łzy.
Dziś wiem jedno: marzenia nigdy nie umierają całkiem. Czasem wystarczy jeden wieczór, by przypomnieć sobie kim się było…
Czy warto opowiadać dzieciom o swoich niespełnionych marzeniach? A może lepiej zostawić je w szufladzie wspomnień? Co wy byście zrobili na moim miejscu?