Kiedy własna teściowa odwraca się plecami – historia, która boli bardziej niż bieda

– Nie licz na nią, Anka. Ona nigdy nie była po naszej stronie – powiedział Paweł, trzaskając drzwiami kuchni. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, bo ciepła już dawno odcięli. Znowu. Spojrzałam na niego bezsilnie, czując jak łzy napływają mi do oczu.

– Ale przecież to jej wnuki! – wyszeptałam, bardziej do siebie niż do niego.

Paweł tylko wzruszył ramionami i wyszedł na klatkę schodową zapalić papierosa. Zostałam sama z myślami i głośnym burczeniem w brzuchu dzieci za ścianą.

Jeszcze kilka lat temu byłam pewna, że życie potoczy się inaczej. Skończyłam pedagogikę na Uniwersytecie Warszawskim, miałam plany, marzenia, a potem… potem pojawił się Paweł. Zakochaliśmy się jak szaleni, ślub był szybki, dzieci przyszły jedno po drugim. I nagle świat się zatrzymał – Paweł stracił pracę w fabryce, ja nie mogłam znaleźć niczego poza dorywczym sprzątaniem.

Wtedy pojawiła się ona – teściowa, pani Halina. Zawsze elegancka, pachnąca drogimi perfumami, z uśmiechem pełnym wyższości. Mieszkała w willi na Żoliborzu, jeździła nowym volvo i co roku jeździła na wakacje do Włoch. A my? My liczyliśmy każdy grosz i modliliśmy się, żeby dzieci nie zachorowały, bo na lekarza nie było.

Pamiętam ten dzień jak dziś. Stałam pod jej drzwiami z dwójką dzieci i torbą pełną dokumentów. Potrzebowaliśmy poręczyciela do kredytu na mieszkanie socjalne. Drzwi otworzyła służąca.

– Pani Halina jest zajęta – powiedziała chłodno.

– Ale to ważne… – zaczęłam.

Wtedy zza rogu wyszła teściowa, spojrzała na mnie i dzieci i westchnęła teatralnie.

– Aniu, ja nie mogę się w to mieszać. To nie jest moje życie. Każdy musi sobie radzić sam.

Zamknęła drzwi zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.

Tego dnia wróciłam do domu i przez godzinę płakałam w łazience. Paweł próbował mnie pocieszać, ale widziałam w jego oczach tę samą bezsilność co w moich.

Od tamtej pory nasze życie toczyło się od rachunku do rachunku. Czasem pomagała moja mama – emerytka z małego miasteczka pod Radomiem – przysyłała słoiki z zupą i trochę pieniędzy ze swojej skromnej renty. Ale Halina? Nawet nie zadzwoniła na urodziny wnuków.

Najgorsze były święta. Dzieci pytały: „Mamo, dlaczego babcia Halinka nie przyjeżdża?” A ja wymyślałam kolejne kłamstwa: że jest chora, że wyjechała…

Pewnego dnia spotkałam moją dawną przyjaciółkę z uczelni, Magdę. Usiadłyśmy w taniej kawiarni przy dworcu i zaczęłyśmy rozmawiać o życiu.

– Wiesz, myślałam, że jak wyjdę za mąż za kogoś z bogatej rodziny, to już nigdy nie będę musiała się martwić o pieniądze – powiedziałam gorzko.

Magda spojrzała na mnie ze współczuciem.

– Pieniądze to nie wszystko. Najgorsza jest samotność wśród ludzi, którzy powinni ci pomóc.

Zgodziłam się z nią w duchu. Bo co z tego, że Halina miała wszystko? Dla nas nie miała nawet odrobiny serca.

Kiedyś próbowałam jeszcze raz poprosić ją o pomoc. Dzieci były chore na grypę, a ja nie miałam pieniędzy na leki.

– Mamo Pawle, czy mogłaby pani pożyczyć nam sto złotych? Oddam za tydzień…

Usłyszałam tylko:

– Aniu, ja nie jestem bankomatem. Musicie nauczyć się radzić sobie sami.

Wtedy coś we mnie pękło. Przestałam prosić. Przestałam wierzyć w rodzinę jako wsparcie.

Dziś moje dzieci są już starsze. Pracuję w szkole jako woźna, Paweł dorabia na budowie. Nie mamy wiele, ale mamy siebie. Czasem patrzę na Halinę – starzeje się sama w swojej willi, otoczona luksusem i ciszą.

Zastanawiam się: czy pieniądze naprawdę dają szczęście? Czy można być bogatym i jednocześnie tak bardzo biednym?

Może to właśnie my jesteśmy bogatsi? Bo mamy siebie i potrafimy kochać mimo wszystko.

Czy wy też macie w rodzinie kogoś, kto odwrócił się plecami wtedy, gdy najbardziej potrzebowaliście pomocy? Czy warto jeszcze próbować budować mosty tam, gdzie ktoś ciągle je pali?