Cienie pod Tatrami: Kiedy własny dom przestaje być bezpieczny

— Znowu te ślady, mamo? — zapytał zniecierpliwiony Bartek, mój syn, kiedy po raz kolejny pokazałam mu odciśnięte w błocie ślady butów na ganku. — Może to tylko listonosz albo ktoś z sąsiadów? — dodał, nie odrywając wzroku od telefonu.

Ale ja wiedziałam, że to nie był listonosz. Znałam każdy krok, każdy dźwięk w naszym domu pod Tatrami. Od kilku tygodni czułam się jak intruz we własnych czterech ścianach. Co noc budziłam się zlękniona, nasłuchując szmerów zza cienkiej ściany. Mój mąż, Andrzej, tylko wzdychał i powtarzał: — Zosia, przestań się nakręcać. To stary dom, wszystko skrzypi.

Ale ja nie mogłam przestać. Każdego ranka znajdowałam nowe ślady: błoto na schodach, przesunięte krzesło w kuchni, czasem nawet zapach obcych perfum unoszący się w powietrzu. Próbowałam rozmawiać o tym z rodziną, ale oni tylko patrzyli na mnie z politowaniem.

— Może powinnaś odpocząć? — zaproponowała moja siostra, Marta, gdy odwiedziła mnie pewnego popołudnia. — Za dużo się wszystkim przejmujesz.

Nie wiedziała, jak bardzo się myliła. To nie był stres ani wyobraźnia. To była rzeczywistość, która zaczynała mnie przerastać.

Pewnej nocy usłyszałam wyraźny trzask na strychu. Serce waliło mi jak młotem. Wzięłam latarkę i ruszyłam po schodach, choć nogi miałam jak z waty. Na strychu nie było nikogo, ale znalazłam tam coś, co zmroziło mi krew w żyłach: stary sweter mojego ojca, który zmarł pięć lat temu. Był czysty, pachniał świeżością, jakby ktoś właśnie go wyprał.

Następnego dnia próbowałam porozmawiać z Andrzejem.

— Przysięgam ci, ktoś tu wchodzi nocą! — powiedziałam drżącym głosem.

— Zosia, błagam cię… — westchnął ciężko. — Może powinnaś porozmawiać z kimś… specjalistą?

Poczułam się zdradzona. Zamiast wsparcia dostałam litość i niedowierzanie. Nawet Bartek zaczął mnie unikać. W szkole podobno śmiali się z niego koledzy: „Twoja matka widzi duchy!”.

Zaczęłam zamykać drzwi na dwa zamki i spać z nożem pod poduszką. Sypiałam coraz gorzej. Sny mieszały się z jawą. Czasem miałam wrażenie, że widzę czyjś cień za oknem.

Któregoś dnia spotkałam sąsiadkę, panią Halinę.

— Słyszałam, że coś się u was dzieje… — zaczęła ostrożnie.

— Pani Halino, czy widziała pani kogoś obcego kręcącego się po naszej okolicy?

Spojrzała na mnie dziwnie.

— Nie… Ale wie pani, ludzie gadają różne rzeczy… Może to ktoś z rodziny?

Zadrżałam. Czyżby ktoś z bliskich? Przecież wszyscy mieszkali daleko albo byli pochowani na cmentarzu pod lasem.

Wieczorem usiadłam przy stole i zaczęłam przeglądać stare zdjęcia rodzinne. Wtedy przypomniałam sobie o kuzynie Piotrku. Ostatni raz widziałam go na pogrzebie ojca. Był wtedy dziwnie zamknięty w sobie, unikał wzroku wszystkich.

Postanowiłam zadzwonić do niego.

— Piotrek? Tu Zosia… — zaczęłam niepewnie.

— Cześć… Coś się stało? — jego głos był cichy i zmęczony.

— Czy byłeś ostatnio w naszej okolicy?

Zapadła cisza.

— Nie… Dlaczego pytasz?

— Bo ktoś chodzi po naszym domu… Zostawia ślady… — głos mi się załamał.

Piotrek milczał przez chwilę.

— Zosia… Uważaj na siebie — powiedział tylko i rozłączył się nagle.

Tej nocy nie mogłam zasnąć. Czułam się jak zwierzę w klatce. Rano znalazłam na ganku kartkę: „Przestań szukać prawdy”. Litery były koślawe, napisane dziecięcą ręką.

Zaczęłam podejrzewać wszystkich: sąsiadów, rodzinę, nawet własnego syna. Bartek coraz częściej znikał wieczorami, wracał późno i nie chciał rozmawiać.

— Gdzie byłeś? — zapytałam pewnego wieczoru.

— U kolegi — burknął i zamknął się w pokoju.

Czułam, że coś przede mną ukrywa. Postanowiłam go śledzić. Następnego dnia zobaczyłam go idącego w stronę starego sadu za domem. Tam spotkał się z kimś – wysokim mężczyzną w kapturze. Obserwowałam ich z ukrycia. Rozmawiali szeptem, potem mężczyzna podał Bartkowi kopertę.

Kiedy wrócił do domu, czekałam na niego przy drzwiach.

— Kto to był? — zapytałam ostro.

Bartek pobladł.

— Mamo… To był Tomek… brat kolegi ze szkoły… Po prostu pożyczyłem od niego pieniądze…

Nie wierzyłam mu. W nocy znów usłyszałam kroki na strychu. Tym razem postanowiłam działać. Zadzwoniłam na policję.

Przyjechali po godzinie. Przeszukali dom i strych – nic nie znaleźli. Funkcjonariusz spojrzał na mnie z politowaniem:

— Proszę pani, może warto porozmawiać z psychologiem?

Zostałam sama ze swoim strachem i niedowierzaniem bliskich. Każdy dzień był dla mnie walką o zachowanie resztek zdrowego rozsądku i godności.

W końcu postanowiłam wyjechać na kilka dni do Krakowa do siostry. Gdy wróciłam, dom był pusty i cichy jak nigdy wcześniej. Na stole leżała kolejna kartka: „Już po wszystkim”.

Do dziś nie wiem, kto naprawdę chodził po moim domu i dlaczego rodzina tak łatwo zwątpiła w moje słowa. Może czasem łatwiej jest nie wierzyć niż zmierzyć się z prawdą?

Czy można jeszcze odbudować zaufanie tam, gdzie raz zostało złamane? Czy dom może być domem bez poczucia bezpieczeństwa?