Zamknięte drzwi, otwarte możliwości: Historia o wolności i cenie marzeń

— Odchodzę, Krzysiu. I nie próbuj mnie zatrzymywać — szepnęłam, ściskając w dłoni stary pędzel z wytartym drewnianym trzonkiem, jakby to był talizman. Za moimi plecami na sztalugach schnął niedokończony obraz – krwistoczerwony zachód słońca przecięty ciemnymi smugami. W powietrzu unosił się zapach terpentyny i świeżo parzonej kawy, tej, którą Krzysztof zawsze robił rano, zanim jeszcze zaczęliśmy się kłócić.

— Odchodzisz? Dokąd? Do swoich farb i pędzli? — Krzysztof roześmiał się krótko, z tym swoim pogardliwym grymasem, który znałam aż za dobrze. — Myślisz, że tam znajdziesz szczęście?

Nie odpowiedziałam od razu. W mojej głowie kłębiły się wspomnienia: nasze pierwsze spotkanie na wernisażu w Krakowie, jego czułe słowa, które z czasem zamieniły się w kąśliwe uwagi. „Po co ci te obrazy? Kto to kupi? Zajmij się czymś poważnym” — powtarzał niemal codziennie. Każda taka uwaga była jak rysa na szkle, które w końcu pękło.

— Nie wiem, czy znajdę szczęście — powiedziałam cicho. — Ale wiem, że tu go nie ma.

Krzysztof spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Przez chwilę miałam nadzieję, że zobaczę w jego oczach żal albo chociaż cień miłości, która kiedyś nas połączyła. Zamiast tego zobaczyłam tylko zmęczenie i obojętność.

— Zrobisz, co chcesz. Jak zawsze — rzucił i wyszedł z pokoju, trzaskając drzwiami tak mocno, że aż podskoczyły słoiki z farbami na półce.

Usiadłam na podłodze, przyciskając pędzel do piersi. Łzy spływały mi po policzkach, ale czułam też ulgę. Po raz pierwszy od lat miałam poczucie, że coś zależy ode mnie.

Dziennik, 8 maja
Dzisiaj postanowiłam odejść. Spakowałam kilka ubrań, szkicownik i ulubione farby. Mama zadzwoniła rano — jakby przeczuwała, że coś się dzieje.

— Marto, wszystko w porządku? — zapytała cicho.

— Tak… Nie… Właściwie to wyprowadzam się od Krzysztofa — odpowiedziałam drżącym głosem.

Po drugiej stronie zapadła cisza.

— Wiesz, że możesz wrócić do domu — powiedziała w końcu. — Tata nie będzie zachwycony… Ale jesteś moją córką. Zawsze będziesz miała u nas miejsce.

Wiedziałam, że tata nigdy nie zaakceptował mojego wyboru życia artystki. Dla niego liczyła się stabilizacja: praca w urzędzie, własne mieszkanie, ślub kościelny. Wszystko to miałam z Krzysztofem — przynajmniej na papierze.

W rzeczywistości czułam się jak więzień we własnym domu. Każdy dzień był walką o odrobinę przestrzeni dla siebie: o godzinę malowania wieczorem, o prawo do marzeń.

Kiedy weszłam do rodzinnego mieszkania w Nowej Hucie, mama przytuliła mnie mocno. Tata nawet nie wyszedł z pokoju.

— Daj mu czas — szepnęła mama. — On po prostu nie rozumie.

Przez pierwsze dni czułam się jak dziecko: zagubiona i bezradna. Siedziałam godzinami przy oknie, patrząc na szare bloki i zastanawiając się, czy nie popełniłam błędu. Krzysztof nie dzwonił. Przyjaciółki milczały — może nie chciały wybierać stron?

Pewnego wieczoru mama przyniosła mi herbatę i usiadła obok.

— Pamiętasz swoje pierwsze rysunki? — zapytała nagle. — Miałaś wtedy sześć lat i narysowałaś nas wszystkich jako koty.

Uśmiechnęłam się przez łzy.

— Zawsze byłaś inna, Marto. I zawsze byłaś odważna. Nie pozwól nikomu tego zabrać.

Te słowa dodały mi siły. Następnego dnia poszłam do małej galerii na Kazimierzu i zapytałam o możliwość wystawienia swoich prac. Właścicielka obejrzała moje szkice i powiedziała:

— Jest w nich coś prawdziwego. Coś bolesnego… Ale też nadzieja. Zostaw kilka obrazów, zobaczymy.

Wróciłam do domu z sercem pełnym lęku i ekscytacji. Po raz pierwszy od dawna poczułam, że mogę coś zmienić.

Wieczorem zadzwonił Krzysztof.

— Myślisz, że możesz tak po prostu odejść? — jego głos był zimny jak lód.

— Nie myślę. Ja to zrobiłam — odpowiedziałam spokojnie.

— Bez mnie sobie nie poradzisz.

Rozłączyłam się bez słowa. Przez całą noc nie mogłam zasnąć. W głowie słyszałam jego głos: „Bez mnie sobie nie poradzisz”…

A jednak każdego dnia udowadniałam sobie, że potrafię żyć inaczej. Malowałam coraz więcej – moje obrazy były pełne gniewu i smutku, ale też światła. Ludzie zaczęli je kupować. Galeria zaproponowała mi indywidualną wystawę.

Tata w końcu wszedł do mojego pokoju.

— Widziałem twoje obrazy w internecie — powiedział szorstko. — Nie rozumiem ich… Ale widzę, że ludzie je kupują.

To był jego sposób na okazanie wsparcia.

Minęły miesiące. Nauczyłam się żyć sama ze sobą: gotować dla jednej osoby, zasypiać w pustym łóżku, nie bać się ciszy. Czasem tęskniłam za Krzysztofem – za tym dawnym, dobrym Krzysiem sprzed lat – ale wiedziałam już, że tamten człowiek odszedł na zawsze.

Pewnego dnia dostałam list od niego:

„Może kiedyś mi wybaczysz. Może kiedyś zrozumiem twoje obrazy”.

Nie odpisałam. Zamknęłam drzwi do przeszłości i otworzyłam okno – do nowego życia.

Czasem patrzę na niedokończony obraz: krwistoczerwony zachód słońca przecięty ciemnymi smugami. Myślę o tym wszystkim, co straciłam… i o tym wszystkim, co zyskałam.

Czy warto było zaryzykować wszystko dla własnej wolności? Czy samotność jest ceną za spełnienie marzeń? Może każdy musi kiedyś zamknąć jedne drzwi, żeby otworzyć inne…