Zabrałam prezenty i odeszłam na zawsze – historia o rodzinnych więzach, które ranią
– Znowu nie umyłaś naczyń, Marto! – głos mamy przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy oknie, patrząc na śnieg wirujący za szybą. W rękach ściskałam dwa pudełka – jedno z prezentami dla rodzeństwa, drugie z własnoręcznie upieczonymi piernikami. Była Wigilia, a ja miałam dziewiętnaście lat i czułam się starsza o całe życie.
– Zaraz to zrobię, tylko muszę jeszcze zapakować prezenty – odpowiedziałam cicho, ale mama już nie słuchała. Zawsze było coś ważniejszego do zrobienia niż moje potrzeby. Od kiedy pamiętam, byłam tą najstarszą, tą odpowiedzialną. Tata powtarzał: „Marta, musisz być przykładem dla młodszych”. Mama: „Marta, pomóż mi z Antosiem, bo znowu ma gorączkę”. Kiedy miałam osiem lat, pierwszy raz sama ugotowałam zupę dla całej rodziny. Gdy miałam dwanaście, odprowadzałam trójkę rodzeństwa do szkoły i przedszkola, a potem biegłam na własne lekcje.
Przyjaciół prawie nie miałam. Dziewczyny z klasy śmiały się ze mnie, że zawsze jestem zmęczona i pachnę cebulą. Nie mogłam chodzić na ogniska ani do kina – przecież ktoś musiał zostać w domu z najmłodszymi. Czasem marzyłam, że jestem kimś innym. Że mam matkę, która pyta: „Jak się czujesz?”, a nie tylko: „Czy zrobiłaś już pranie?”.
W tym roku Wigilia miała być inna. Przynajmniej tak sobie obiecałam. Kupiłam każdemu drobny prezent – za pieniądze zarobione przy zbiorze truskawek u sąsiadów. Dla Antosia – książkę o dinozaurach, dla Marysi – kolorowe kredki, dla bliźniaków – puzzle. Dla mamy szalik w jej ulubionym kolorze, dla taty – czekoladki. Chciałam poczuć się choć przez chwilę ważna, doceniona.
Ale kiedy weszłam do salonu z prezentami w rękach, usłyszałam tylko:
– Co tak długo? Znowu wszystko na ostatnią chwilę! – tata nawet nie spojrzał na mnie znad gazety.
– Marta, nakryj do stołu! – mama rzuciła przez ramię.
Antoś podbiegł do mnie i uśmiechnął się szeroko:
– Dostałem coś?
Pogłaskałam go po głowie i podałam mu paczuszkę. Przez chwilę poczułam ciepło w sercu, ale zaraz potem Marysia zaczęła płakać, bo bliźniaki rozdarły jej papier od prezentu. Mama krzyczała na wszystkich naraz, tata wyszedł zapalić papierosa na ganek.
Patrzyłam na ten chaos i nagle poczułam, że nie mogę już oddychać. Wyszłam do kuchni i usiadłam na stołku. Łzy same napływały mi do oczu. Czy tak będzie wyglądało całe moje życie? Czy zawsze będę tylko tą „od wszystkiego”? Czy ktoś kiedyś zapyta mnie, czego ja chcę?
Wtedy usłyszałam rozmowę rodziców za drzwiami:
– Marta znowu się obraziła. Zamiast pomóc, siedzi i płacze.
– Zawsze taka była. Wrażliwa za bardzo. Trzeba ją trochę przycisnąć.
Zacisnęłam pięści. Wstałam i wróciłam do salonu. Rodzeństwo rozpakowywało prezenty, mama układała sztućce na stole, tata wrócił i włączył telewizor.
– Mamo…
– Co znowu? – spojrzała na mnie zirytowana.
– Chciałam tylko powiedzieć… że już nie mogę tak dalej żyć.
Wszyscy zamilkli. Nawet telewizor wydawał się nagle cichszy.
– O co ci chodzi? – tata zmarszczył brwi.
– O to, że nigdy nie pytacie mnie o zdanie. Że wszystko jest na mojej głowie. Że nie mam życia poza domem!
Mama przewróciła oczami:
– Przesadzasz. Każdy ma swoje obowiązki.
– Ale ja mam ich najwięcej! – krzyknęłam przez łzy.
Antoś podszedł do mnie i chwycił mnie za rękę:
– Nie płacz, Marta…
Spojrzałam na niego i poczułam jeszcze większy ból. Kocham ich wszystkich, ale nie mogę już dłużej być tylko opiekunką.
Wróciłam do kuchni, zabrałam swoje prezenty i kurtkę. Mama wybiegła za mną:
– Dokąd idziesz?!
– Tam, gdzie ktoś mnie doceni – odpowiedziałam drżącym głosem.
Zamknęłam za sobą drzwi i ruszyłam przez śnieg w stronę przystanku autobusowego. Serce waliło mi jak młotem. Bałam się jak nigdy wcześniej – nigdy nie spałam poza domem, nigdy nie byłam sama w mieście po zmroku. Ale wiedziałam jedno: jeśli teraz nie odejdę, nigdy nie będę szczęśliwa.
W autobusie siedziałam przy oknie i patrzyłam na ciemne pola za szybą. Prezenty ściskałam tak mocno, że aż bolały mnie palce. Przypomniały mi się wszystkie chwile z dzieciństwa: jak tuliłam Antosia po nocnych koszmarach, jak uczyłam Marysię wiązać buty, jak piekliśmy razem ciasto na urodziny mamy…
Czy jestem egoistką? Czy mam prawo odejść? Może powinnam była zostać i dalej pomagać? Ale czy ktoś kiedyś pomyśli o mnie?
Dotarłam do Białegostoku późnym wieczorem. Zadzwoniłam do kuzynki Kasi – jedynej osoby, która zawsze mnie rozumiała.
– Marta? Co się stało?
– Mogę u ciebie przenocować?
Nie pytała o nic więcej. Przyjechała po mnie samochodem i przytuliła mocno.
– Dobrze zrobiłaś – szepnęła.
W jej mieszkaniu było cicho i ciepło. Po raz pierwszy od lat zasnęłam spokojnie.
Minęły dwa miesiące. Rodzice dzwonili raz – mama płakała i mówiła, że ich zawiodłam. Tata był zimny jak lód: „Jak chcesz wracać, to wracaj, ale bez fochów”. Nie wróciłam.
Znalazłam pracę w kawiarni i wynajęłam pokój z Kasią. Uczę się żyć dla siebie – to trudniejsze niż myślałam. Czasem tęsknię za domem, za rodzeństwem… Ale wiem jedno: musiałam odejść, żeby się nie zatracić.
Czy rodzina to zawsze obowiązek? Czy można kochać i jednocześnie odejść? Może czasem trzeba wybrać siebie… żeby móc kiedyś naprawdę wrócić.