Samotność wśród ścian – historia Jolanty z warszawskiego blokowiska
Poranek był martwio cichy. Klatka schodowa, jak zwykle, oddychała zastanym powietrzem – mieszanką kociej karmy, starego plastiku i czegoś słodkawo-lepkiego, co przypominało zeschłe skórki mandarynki lub tani perfumy. Oparłam czoło o chłodną framugę i zastygłam, nasłuchując, jak w sąsiednim mieszkaniu po raz kolejny trzasnęły drzwi balkonowe. Już trzeci raz w tym tygodniu. Ostry, nerwowy dźwięk odbijał się echem po ścianach, jakby ktoś chciał wykrzyczeć swój gniew przez metal i beton.
– Jolanta! – krzyknęła przez drzwi moja matka, pani Zofia, zniecierpliwiona moim brakiem reakcji. – Znowu stoisz jak słup soli? Herbata stygnie!
Westchnęłam ciężko. Od kiedy tata odszedł do innej kobiety, a brat wyjechał do Irlandii za pracą, zostałyśmy tylko we dwie. Matka coraz bardziej zamykała się w sobie, a ja… Ja próbowałam nie zwariować w tym dusznym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie.
Weszłam do kuchni. Matka siedziała przy stole w szlafroku, z gazetą rozłożoną na kolanach. Jej twarz była zacięta, oczy wbite w nagłówki, jakby szukała tam odpowiedzi na pytania, których nigdy nie zadawała na głos.
– Wiesz, że sąsiadka z czwartego piętra znowu narzekała na hałas? – rzuciła beznamiętnie. – Podobno ktoś tłukł się po nocach.
– To nie my – odpowiedziałam cicho.
– Ale zawsze my jesteśmy winne – mruknęła. – Bo samotne kobiety to zawsze problem.
Zaparzyłam sobie herbatę i usiadłam naprzeciwko niej. Przez chwilę milczałyśmy. W tej ciszy było coś ciężkiego, czego nie umiałam już dłużej znosić.
– Mamo… Może powinnam poszukać pracy gdzieś dalej? Może wyjechać?
Spojrzała na mnie ostro.
– I zostawić mnie tu samą? Po co? Tam też będziesz sama. Samotność nie zależy od miejsca.
Zacisnęłam dłonie na kubku. Miała rację – i nie miała. Samotność była wszędzie, ale tu czułam ją bardziej. Każdy dzień był taki sam: praca w sklepie spożywczym na rogu, powrót do pustego mieszkania, rozmowy z matką pełne niedopowiedzeń i pretensji.
Wieczorem usłyszałam krzyk za ścianą. Sąsiad z naprzeciwka, pan Marian, znów kłócił się z żoną. Ich głosy przenikały przez cienkie ściany jak trucizna. Czasem miałam wrażenie, że cała ta klatka schodowa to jeden wielki organizm – pełen gniewu, żalu i niespełnionych marzeń.
Pewnej nocy nie wytrzymałam. Wyszłam na balkon i zobaczyłam panią Helenę z piątego piętra, która paliła papierosa i patrzyła w ciemność.
– Dobry wieczór – powiedziałam nieśmiało.
Spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem.
– Nie śpi pani?
– Trudno spać, kiedy wszystko tak głośno milczy – odpowiedziałam.
Uśmiechnęła się smutno.
– Wie pani… Ja tu mieszkam od czterdziestu lat. I nigdy nie czułam się tak sama jak teraz. Kiedyś ludzie rozmawiali ze sobą na klatce, dzieci biegały po podwórku… Teraz każdy zamyka się w swoim świecie.
Zamilkłyśmy na chwilę. Poczułam dziwną ulgę – ktoś inny też czuł to samo co ja.
Następnego dnia w pracy szefowa zwróciła mi uwagę, że jestem rozkojarzona.
– Jolanta, co się z tobą dzieje? Klienci narzekają, że jesteś niemiła.
– Przepraszam… Po prostu mam trudny czas.
– Wszyscy mamy trudny czas – odburknęła i wróciła do liczenia utargu.
Wracając do domu, zobaczyłam przez okno matkę siedzącą przy stole z głową opartą o ręce. Wyglądała na starszą niż zwykle. Przez chwilę miałam ochotę wejść i ją przytulić, ale coś mnie powstrzymało. Może duma? Może strach przed kolejnym wyrzutem?
Wieczorem zadzwonił brat z Irlandii.
– Cześć Jola! Jak tam u was?
– Jak zwykle… Mama coraz bardziej zamknięta w sobie. Ja też nie wiem już, co robić.
– Może powinnaś przyjechać do mnie? Tu jest inaczej…
– Inaczej nie znaczy lepiej – odpowiedziałam gorzko.
Po rozmowie długo patrzyłam w sufit. Zastanawiałam się, czy to wszystko ma sens: praca bez satysfakcji, życie bez bliskości, rozmowy bez treści. Czy naprawdę jestem skazana na samotność?
Kilka dni później matka zachorowała. Gorączka nie chciała spaść, a ja biegałam między apteką a kuchnią, próbując ją jakoś pocieszyć.
– Jolu… – wyszeptała pewnej nocy – przepraszam cię za wszystko. Za to, że nie umiem być dla ciebie wsparciem.
Poczułam łzy pod powiekami.
– Mamo… Ja też przepraszam. Za to, że czasem chciałabym być gdzie indziej.
Objęłyśmy się pierwszy raz od lat. W tej chwili poczułam coś dziwnego – jakby samotność na chwilę ustąpiła miejsca czemuś cieplejszemu.
Ale życie szybko wróciło do normy. Matka wyzdrowiała, ja wróciłam do pracy. Sąsiedzi dalej trzaskali drzwiami, a pan Marian kłócił się z żoną. Jednak coś się zmieniło: zaczęłam częściej rozmawiać z panią Heleną na balkonie, czasem przynosiłam jej ciasto albo herbatę. Z matką też było trochę łatwiej – mniej pretensji, więcej ciszy pełnej zrozumienia.
Czasem myślę: czy świat naprawdę jest taki zimny i obojętny? Czy to my sami budujemy wokół siebie mury? Może wystarczy jeden gest, jedno słowo… żeby przestać się bać samotności?