Po sześćdziesiątce przyzwyczaiłam się do samotności: Spotkanie, które zmieniło wszystko

— Czy pani nadal lubi Tokarczuk? — usłyszałam za plecami głos, który był jednocześnie znajomy i zupełnie obcy. Zmarszczyłam brwi, odwracając się z niechęcią. Kto zaczepia w taki sposób obce kobiety na przystanku autobusowym w środku listopada? Przecież nawet nie miałam w ręku książki, tylko siatkę z ziemniakami i starą parasolkę.

Ale wtedy zobaczyłam jego oczy. Piotr. Ten Piotr. Ten, który kiedyś czytał mi na głos fragmenty „Domu dziennego, domu nocnego”, kiedy jeszcze wierzyłam, że życie może być czymś więcej niż tylko powtarzaniem tych samych czynności od poniedziałku do niedzieli.

— Piotr? — wyszeptałam, czując jak serce wali mi w piersi jak u nastolatki.

Uśmiechnął się nieśmiało, jakby nie był pewien, czy powinien tu stać. — Poznałem cię od razu. Zawsze miałaś ten sam szalik.

Spojrzałam na swój stary, czerwony szalik. Rzeczywiście, miałam go od lat. Od czasu, gdy Piotr wyjechał do Gdańska za pracą i zostawił mnie z obietnicą, że „jeszcze wszystko się ułoży”.

— Minęło ponad trzydzieści lat — powiedziałam cicho.

— Wiem. Ale widzisz… — zawahał się. — Może to głupie, ale czasem myślę, że niektóre rzeczy nie mijają.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, podjechał autobus. Wsiadłam bez słowa, a Piotr ruszył za mną. Siedzieliśmy obok siebie w ciszy, która była gęsta od niewypowiedzianych pytań.

Wysiedliśmy razem na moim przystanku. — Może… napijesz się herbaty? — zapytałam, zanim zdążyłam się rozmyślić.

W moim mieszkaniu pachniało kurzem i starymi książkami. Piotr usiadł na kanapie, patrząc na półki pełne powieści Tokarczuk, Pilcha i Szymborskiej.

— Nadal czytasz? — zapytał cicho.

— To jedyne, co mi zostało — odpowiedziałam szczerze. — Po rozwodzie dzieci wyjechały do Warszawy, potem mama zachorowała… Zostałam sama.

Piotr skinął głową. — Ja też jestem sam. Żona zmarła pięć lat temu. Syn mieszka w Norwegii.

Przez chwilę milczeliśmy. Potem zaczęliśmy rozmawiać — o książkach, o dawnych czasach, o tym, jak bardzo życie potrafi rozczarować.

— Pamiętasz naszą pierwszą kłótnię? — zapytał nagle Piotr z uśmiechem.

— Oczywiście! O to, czy „Prawiek i inne czasy” jest lepszy od „E.E.” — zaśmiałam się pierwszy raz od miesięcy.

Zrobiło się późno. Piotr wstał do wyjścia. — Mogę zadzwonić jutro?

Skinęłam głową. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, poczułam coś dziwnego — nadzieję.

Przez kolejne tygodnie spotykaliśmy się coraz częściej. Chodziliśmy na spacery po parku Skaryszewskim, piliśmy kawę w małej kawiarni przy Grochowskiej. Piotr opowiadał mi o swoim życiu w Gdańsku, o pracy w stoczni i o tym, jak bardzo tęsknił za Warszawą.

Pewnego dnia zadzwoniła moja córka, Marta.

— Mamo, słyszałam, że widujesz się z jakimś mężczyzną…

— Skąd wiesz?

— Sąsiadka cię widziała. Mamo… nie rób sobie nadziei. Po tym wszystkim…

Zacisnęłam dłoń na słuchawce. — Po czym wszystkim?

— Po tacie. Po tym, jak cię zostawił. Nie chcę, żebyś znowu cierpiała.

Poczułam ukłucie żalu. Marta zawsze była rozsądna, ale czasem jej troska była jak klatka.

— Marto, mam prawo być szczęśliwa — powiedziałam cicho.

Rozłączyła się bez słowa.

Wieczorem zadzwonił Piotr.

— Coś się stało?

Opowiedziałam mu o rozmowie z córką.

— Może mają rację? Może to wszystko jest głupie…

Piotr milczał przez chwilę. — Chcesz wiedzieć, co ja myślę? Że życie jest za krótkie na strach przed szczęściem.

Następnego dnia spotkałam Martę pod blokiem.

— Mamo, przepraszam. Po prostu boję się o ciebie…

Przytuliłam ją mocno. — Wiem. Ale musisz mi pozwolić żyć po swojemu.

Przez kolejne miesiące próbowałam pogodzić nową relację z oczekiwaniami rodziny i własnymi lękami. Czasem budziłam się w nocy z myślą: „Co ja robię? Przecież mam już swoje lata”. Ale potem przypominałam sobie śmiech Piotra i jego ciepłe dłonie.

Wiosną Piotr zaproponował wspólny wyjazd nad morze.

— Pamiętasz naszą pierwszą podróż do Sopotu? — zapytał z uśmiechem.

Pamiętałam aż za dobrze: kłótnia o to, gdzie zjemy obiad; śmiech na molo; pocałunek w deszczu.

Tym razem było inaczej. Spokojniej. Dojrzalej. Siedzieliśmy na plaży i patrzyliśmy na fale.

— Myślisz czasem o tym, co by było gdyby…? — zapytał Piotr cicho.

— Codziennie — odpowiedziałam szczerze.

Wróciliśmy do Warszawy odmienieni. Ja — gotowa na nowe życie; on — pogodniejszy niż kiedykolwiek wcześniej.

Ale życie nie przestaje zaskakiwać nawet po sześćdziesiątce.

Pewnego dnia zadzwoniła moja siostra Anka z Krakowa:

— Słyszałam o Piotrze. Uważaj na siebie! Ludzie się nie zmieniają…

Westchnęłam ciężko. Nawet rodzina nie potrafiła zaakceptować mojego szczęścia bez zastrzeżeń.

Wieczorem usiadłam przy oknie z książką Tokarczuk na kolanach i pomyślałam: „Czy naprawdę muszę wybierać między sobą a rodziną?”

Piotr przyszedł później z bukietem tulipanów.

— Co się stało?

Opowiedziałam mu o rozmowie z Anką.

— Może powinniśmy dać sobie spokój…

Piotr spojrzał mi prosto w oczy:

— Nie chcę już więcej żałować straconego czasu. Chcę być z tobą — jeśli ty też tego chcesz.

Popłakałam się jak dziecko. Po raz pierwszy od lat poczułam się naprawdę kochana.

Dziś mija rok od tamtego spotkania na przystanku autobusowym. Moje życie nie jest idealne: dzieci nadal mają swoje obawy, siostra czasem dzwoni z pretensjami, a ja nadal boję się przyszłości. Ale mam Piotra i mam siebie — tę nową siebie, która nauczyła się mówić „tak” swoim pragnieniom.

Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: Czy naprawdę można zacząć wszystko od nowa po sześćdziesiątce? Czy szczęście ma termin ważności?

A może wystarczy tylko odważyć się je przyjąć?