„Nie rozumiem, dlaczego to zawsze ja muszę rezygnować” – historia o rodzicielstwie, frustracji i cichych pretensjach
– Nie rozumiem, dlaczego to zawsze ja muszę rezygnować – powiedziałem głośniej, niż zamierzałem. Marta spojrzała na mnie znad kubka zimnej już kawy. W jej oczach zobaczyłem zmęczenie, którego nie potrafiłem już zignorować.
– A myślisz, że ja nie rezygnuję? – odparła cicho, ale stanowczo. – Od sześciu miesięcy nie przespałam ani jednej nocy w całości. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam sama ze sobą.
Chciałem odpowiedzieć coś mądrego, coś, co rozładowałoby napięcie. Ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Zamiast tego spojrzałem na naszą córkę, Zosię, która leżała w łóżeczku i machała rączkami, nieświadoma burzy, która przetaczała się przez nasz salon.
Od kiedy Zosia się urodziła, wszystko się zmieniło. Nasze życie, nasze rozmowy, nawet nasze milczenie. Marta była na urlopie macierzyńskim i coraz częściej mówiła o tym, jak bardzo jej brakuje pracy. Ja wracałem do domu późno, zmęczony i sfrustrowany, bo w firmie właśnie zaczynał się sezon i szef wymagał ode mnie coraz więcej. Wieczorami siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole i rozmawialiśmy o wszystkim – tylko nie o tym, co naprawdę nas boli.
Pewnego wieczoru, kiedy Marta po raz kolejny powiedziała: „Nie wiem, czy dam radę jeszcze miesiąc tak siedzieć w domu”, poczułem narastającą złość. – To może się zamienimy? – rzuciłem z ironią. – Ty wrócisz do pracy, a ja zostanę z Zosią.
Marta spojrzała na mnie z niedowierzaniem. – Naprawdę byś tak zrobił?
– Tak – odpowiedziałem bez namysłu. – Przynajmniej zobaczysz, jak to jest.
Następnego dnia obudziłem się z poczuciem winy. Może przesadziłem? Ale Marta była poważna. Jeszcze tego samego dnia zadzwoniła do swojej szefowej i zapytała o możliwość wcześniejszego powrotu do pracy. Ja wziąłem dwa tygodnie urlopu ojcowskiego.
Pierwszy dzień był… dziwny. Marta wyszła rano, zostawiając mi listę rzeczy do zrobienia: przewinąć Zosię po śniadaniu, podać mleko o dziesiątej, spacer o jedenastej. Wszystko wydawało się proste na papierze. Ale już po godzinie miałem ochotę uciec z mieszkania.
Zosia płakała bez przerwy. Próbowałem wszystkiego: śpiewałem jej kołysanki, nosiłem na rękach, nawet tańczyłem po kuchni. Nic nie pomagało. Kiedy w końcu zasnęła na moich ramionach, poczułem ulgę tak wielką, że aż usiadłem na podłodze i zacząłem płakać razem z nią.
Po południu zadzwoniła Marta.
– Jak sobie radzicie?
– Świetnie – skłamałem. – Wszystko pod kontrolą.
– Dobrze – odpowiedziała krótko i rozłączyła się.
Wieczorem wróciła zmęczona i rozdrażniona. Zosia znów płakała. Marta wzięła ją na ręce i po chwili dziecko ucichło. Spojrzała na mnie z wyrzutem.
– Widzisz? Czasem wystarczy być matką.
Poczułem się bezużyteczny. Przez kolejne dni próbowałem udowodnić sobie i Marcie, że dam radę. Gotowałem obiady (spalone ziemniaki i rozgotowany makaron), sprzątałem (czyli przesuwałem kurz z jednego kąta w drugi), chodziłem na spacery (wracając z Zosią zapłakaną i głodną). Każdego wieczoru Marta wracała coraz bardziej zmęczona i coraz mniej obecna.
W piątek wieczorem wybuchliśmy jednocześnie.
– Nie wytrzymam tak dłużej! – krzyknęła Marta.
– A myślisz, że ja wytrzymuję?!
Zosia zaczęła płakać jeszcze głośniej. Przez chwilę staliśmy naprzeciwko siebie jak obcy ludzie.
W nocy długo nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok, wsłuchując się w ciche pochrapywanie Marty i ciche posapywanie Zosi przez ścianę. Myślałem o tym, jak bardzo się zmieniliśmy przez te sześć miesięcy. Kiedyś byliśmy drużyną – teraz każdy walczył o przetrwanie na własną rękę.
Następnego dnia odwiedziła nas moja mama. Od progu zaczęła komentować:
– Ojejku, ale tu bałagan! Dawniej Marta miała wszystko pod kontrolą…
Marta zacisnęła usta i wyszła do łazienki. Ja zostałem sam z mamą i jej spojrzeniem pełnym dezaprobaty.
– Synku, musisz bardziej pomagać żonie – powiedziała szeptem.
Poczułem wstyd i złość jednocześnie.
Wieczorem próbowałem porozmawiać z Martą.
– Może powinniśmy poprosić kogoś o pomoc? Może twoja mama mogłaby przyjechać na kilka dni?
Marta spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– Moja mama? Przecież ona tylko by narzekała! Poza tym to nie rozwiąże naszych problemów.
Zamilkliśmy na długą chwilę. W końcu Marta powiedziała:
– Wiesz co? Ja już nie wiem, czy my jeszcze potrafimy być razem szczęśliwi.
Te słowa bolały bardziej niż wszystko inne. Przez kolejne dni żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Każdy miał swoją listę obowiązków i swoje pretensje.
W niedzielę wieczorem usiadłem przy łóżeczku Zosi i patrzyłem na nią długo. Miała zamknięte oczy i lekko rozchylone usta. Wyglądała tak spokojnie…
Nagle poczułem łzy napływające do oczu. Czy naprawdę musimy wybierać między sobą a dzieckiem? Czy rodzicielstwo zawsze oznacza rezygnację z własnych marzeń?
Kiedy Marta weszła do pokoju, spojrzeliśmy na siebie inaczej niż zwykle – jakbyśmy oboje zobaczyli w sobie ten sam smutek i tę samą tęsknotę za dawnym życiem.
– Przepraszam – powiedziałem cicho.
– Ja też przepraszam – odpowiedziała Marta.
Usiedliśmy razem przy łóżeczku Zosi i przez chwilę milczeliśmy.
Nie wiem, co będzie dalej. Nie wiem, czy uda nam się odnaleźć siebie nawzajem w tym nowym świecie pełnym pieluch, nieprzespanych nocy i cichych pretensji. Ale wiem jedno: nie chcę już więcej rezygnować z rozmowy.
Czy naprawdę musimy zawsze wybierać między sobą a rodziną? Czy można być szczęśliwym rodzicem bez rezygnowania z siebie? Jak wy sobie radzicie?