Na emeryturze zapisałam się na kurs języka angielskiego: Nie spodziewałam się, że nauczyciel będzie kimś, kto zmieni moje życie

– Naprawdę musisz tam chodzić? – głos mojego syna, Pawła, był pełen irytacji. – Przecież to strata czasu. W tym wieku…

Zacisnęłam dłonie na kubku herbaty. Wpatrywałam się w parę unoszącą się znad napoju, jakby mogła mi podpowiedzieć odpowiedź. Miałam ochotę krzyknąć, że to moje życie, ale zamiast tego powiedziałam cicho:

– Chcę spróbować czegoś nowego. Dla siebie.

Paweł przewrócił oczami i wyszedł z kuchni, zostawiając mnie samą z moimi myślami i narastającym poczuciem winy. Zawsze byłam tą, która dbała o wszystkich – o męża, dzieci, wnuki. Teraz, gdy zostałam sama w dużym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie, cisza była czasem nie do zniesienia.

Zawsze myślałam, że emerytura to czas ciszy, ogródka i czytania książek, które odkładałam przez całe życie. Ale pewnego dnia zobaczyłam ogłoszenie: „Kurs języka angielskiego dla seniorów – nowe horyzonty w każdym wieku!”. Początkowo parsknęłam śmiechem. Ja, po sześćdziesiątce, mam się uczyć języka, którego przez całe życie nie udało mi się opanować ani w szkole, ani w pracy? Ale coś mnie tknęło. Może to była samotność, może chęć udowodnienia sobie i innym, że jeszcze coś potrafię.

Pierwsze zajęcia były jak powrót do dzieciństwa. Siedziałam w ławce obok pani Zosi z sąsiedniego bloku i pana Stefana, który co chwilę żartował z własnych pomyłek. Nauczyciel – pan Michał – był młody, może trzydzieści pięć lat, z burzą ciemnych włosów i uśmiechem, który rozbrajał nawet najbardziej spiętych kursantów.

– Proszę się nie martwić – powiedział mi na przerwie, gdy próbowałam wymówić „thirty” i wychodziło mi coś między „serty” a „ferty”. – Najważniejsze to się nie poddawać.

Uśmiechnęłam się niepewnie. Nie wiedział jeszcze, że poddawanie się to moja specjalność. Przez lata poddawałam się marzeniom o podróżach, o własnej pracowni malarskiej, o tym, by choć raz zrobić coś tylko dla siebie.

Zajęcia stały się moją odskocznią od codzienności. Zaczęłam czekać na poniedziałki i czwartki jak dziecko na wakacje. Michał miał niesamowity dar – potrafił sprawić, że nawet najprostsze zdania po angielsku brzmiały jak zaklęcia otwierające nowe światy.

Pewnego dnia po zajęciach zaproponował:

– Może spróbujemy porozmawiać po angielsku przy kawie? Tak po prostu, bez stresu.

Zgodziłam się z bijącym sercem. Spotkaliśmy się w małej kawiarni przy Puławskiej. Rozmawialiśmy o wszystkim – o moich wnukach, jego podróżach do Szkocji, o tym, jak trudno jest zacząć coś nowego po sześćdziesiątce.

– Wie pani – powiedział nagle – moja mama też jest na emeryturze. I też czuje się trochę zagubiona. Myślę, że pani odwaga ją zainspiruje.

Poczułam łzy pod powiekami. Nikt od dawna nie nazwał mnie odważną.

Z czasem zaczęliśmy spotykać się częściej – raz na herbatę, raz na spacer po Łazienkach. Michał opowiadał mi o swoich problemach – o rozstaniu z narzeczoną, o tym, że czuje się samotny w Warszawie mimo tłumu ludzi wokół.

– Czasem mam wrażenie, że wszyscy czegoś ode mnie chcą – wyznał pewnego wieczoru. – Ale nikt nie pyta, czego ja chcę.

Zrozumiałam go aż za dobrze.

W domu zaczęły się konflikty. Paweł coraz częściej dzwonił z pretensjami:

– Mamo, czemu nie odbierasz telefonu? Gdzie ty znowu byłaś? Przecież mogłaś się przewrócić! – krzyczał do słuchawki.

Czułam się jak dziecko pod kontrolą rodzica. Próbowałam tłumaczyć:

– Pawełku, jestem dorosła. Potrafię o siebie zadbać.

Ale on tylko wzdychał ciężko i kończył rozmowę.

Wnuczka Ola zaczęła mnie unikać. Kiedyś przychodziła po szkole na herbatę i ciasto drożdżowe. Teraz mówiła:

– Babciu, ty ciągle gdzieś biegasz…

Zaczęłam mieć wyrzuty sumienia. Czy naprawdę miałam prawo żyć dla siebie?

Któregoś dnia Michał zadzwonił wieczorem:

– Mogę przyjechać? Muszę z kimś pogadać.

Przyjechał z butelką czerwonego wina i smutkiem w oczach.

– Dostałem propozycję pracy w Gdańsku – powiedział bez ogródek. – Nie wiem, co robić.

Poczułam ukłucie żalu. Przez chwilę miałam nadzieję… sama nie wiem na co. Na przyjaźń? Na coś więcej?

– A czego ty chcesz? – zapytałam cicho.

Spojrzał na mnie długo.

– Chciałbym zostać… ale chyba muszę ruszyć dalej.

Milczeliśmy długo. W końcu Michał wstał i przytulił mnie mocno.

– Dziękuję za wszystko. Za to, że pani uwierzyła we mnie bardziej niż ja sam.

Kiedy wyszedł, długo siedziałam w pustym mieszkaniu. Czułam ból straty i jednocześnie dumę – pierwszy raz od lat pozwoliłam sobie na bliskość z drugim człowiekiem.

Następnego dnia zadzwoniła Ola:

– Babciu… przepraszam. Chciałabym przyjść na ciasto i pogadać.

Przyszła wieczorem. Siedziałyśmy razem w kuchni, a ona nagle powiedziała:

– Wiesz… chciałabym nauczyć się angielskiego tak jak ty. Może razem?

Uśmiechnęłam się przez łzy.

Dziś wiem jedno: nigdy nie jest za późno na zmiany. Nawet jeśli bolą. Nawet jeśli inni tego nie rozumieją.

Czy naprawdę musimy rezygnować z siebie dla innych? A może właśnie wtedy uczymy ich najwięcej?