Kiedy przeszłość wraca: Tajemnica mojej córki i rana, która nie chce się zagoić

— Babciu, czy mogę tu zostać? — głos małej Zosi drżał, a jej oczy były wielkie jak spodki. Stała w progu mojego mieszkania, przemoczona do suchej nitki, z plecakiem większym od siebie. Za oknem szalała burza, pioruny rozświetlały niebo nad blokowiskiem na warszawskim Ursynowie. Przez chwilę miałam wrażenie, że to sen — koszmar, z którego zaraz się obudzę. Ale nie. To była rzeczywistość.

Zosia była córką mojej Lucyny. Lucyna… Moja jedyna córka, która zniknęła bez śladu sześć lat temu. Ostatni raz widziałam ją w szpitalu, kiedy rodziła Zosię. Potem były tylko krótkie telefony, coraz rzadsze wiadomości, aż w końcu cisza. Przez lata próbowałam ją odnaleźć — policja, fundacje, nawet jasnowidzka z Pragi. Nic. Zostałam sama z pytaniami i pustką.

A teraz Zosia stała przede mną. Miała osiem lat i spojrzenie dorosłej kobiety, która widziała za dużo. Wpuściłam ją do środka, otuliłam kocem i zrobiłam gorącą herbatę. Siedziałyśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole, a ja nie wiedziałam, od czego zacząć.

— Gdzie jest mama? — zapytałam cicho.

Zosia spuściła głowę.

— Powiedziała, że musi wyjechać. Że nie może mnie zabrać ze sobą. Dała mi twój adres i powiedziała, żebym ci zaufała.

Poczułam, jak coś ściska mnie w gardle. Jak ona mogła? Jak mogła zostawić własne dziecko? Przez chwilę miałam ochotę krzyczeć, rzucać talerzami o ścianę, ale powstrzymałam się. Zosia patrzyła na mnie z nadzieją i strachem jednocześnie.

— Zosiu… — zaczęłam drżącym głosem — czy mama powiedziała ci coś jeszcze? Gdzie pojechała?

— Nie… tylko płakała. Mówiła, że bardzo mnie kocha, ale musi… musi zniknąć.

Przez kolejne dni próbowałam dowiedzieć się czegokolwiek o Lucynie. Dzwoniłam do jej dawnych przyjaciółek, do byłego partnera — ojca Zosi, który już dawno wyjechał do Niemiec i zerwał kontakt z rodziną. Wszyscy rozkładali ręce. Policja przyjęła zgłoszenie, ale nie ukrywali sceptycyzmu: „Dorosła kobieta ma prawo zniknąć”.

Zosia powoli oswajała się z nową rzeczywistością. Chodziłyśmy razem na zakupy, odrabiałyśmy lekcje przy kuchennym stole. Czasem budziła się w nocy z krzykiem — śniło jej się coś złego. Przytulałam ją wtedy mocno i szeptałam: „Jestem tu, nic ci nie grozi”.

Ale we mnie narastał gniew. Gniew na Lucynę — za to, że zostawiła mnie samą z tym wszystkim. Za to, że nie potrafiłam jej ochronić przed błędami młodości: złymi chłopakami, imprezami, ucieczkami z domu. Może gdybym była lepszą matką… Może gdybym mniej pracowała w szpitalu i więcej czasu spędzała z nią…

Pewnego wieczoru zadzwonił telefon. Numer nieznany.

— Mamo… — usłyszałam cichy głos Lucyny.

Serce mi stanęło.

— Lucyna?! Gdzie jesteś?! Jak mogłaś…

— Nie pytaj… Nie mogę ci powiedzieć. Muszę chronić Zosię… i siebie. Przepraszam cię za wszystko.

— Lucyna! Wróć! Zosia cię potrzebuje! Ja cię potrzebuję!

Po drugiej stronie zapadła cisza.

— Kocham was… — wyszeptała i rozłączyła się.

Przez całą noc siedziałam przy łóżku Zosi i płakałam. Czułam się bezradna jak nigdy dotąd. Rano postanowiłam: muszę być silna dla niej. Dla Zosi.

Z czasem zaczęłyśmy budować coś na kształt rodziny. Zosia zaprzyjaźniła się z sąsiadką Olą, zaczęła chodzić na zajęcia plastyczne w domu kultury. Ja wróciłam do pracy na pół etatu jako pielęgniarka w przychodni. Ludzie patrzyli na nas z ciekawością — „ta od tej córki, co zniknęła”. Plotki rozchodziły się po klatce schodowej szybciej niż światło.

Najtrudniejsze były święta. Przy stole zawsze zostawiałam wolne miejsce dla Lucyny. Zosia pytała wtedy:

— Babciu, myślisz, że mama wróci?

Nie umiałam odpowiedzieć. Czasem miałam ochotę krzyczeć do Boga: „Dlaczego?!”

Któregoś dnia znalazłam w skrzynce pocztowej list bez znaczka. Pismo Lucyny:

„Mamo, wiem, że mnie nienawidzisz. Ale musiałam odejść. Było niebezpiecznie — dla mnie i dla Zosi. Proszę cię tylko o jedno: kochaj ją tak mocno, jak potrafisz. Może kiedyś wrócę.”

Nie wiem, co się stało w życiu Lucyny. Czy uciekła przed kimś? Przed sobą? Przed błędami przeszłości? Nigdy się nie dowiedziałam.

Dziś Zosia ma już dwanaście lat. Jest mądra, silna i wrażliwa. Czasem widzę w niej Lucynę sprzed lat — tę uśmiechniętą dziewczynkę z kucykami i marzeniami o wielkim świecie.

Często zastanawiam się: czy można przebaczyć wszystko? Czy miłość matki do córki jest silniejsza niż ból zdrady? Czy rodzina to tylko więzy krwi, czy coś więcej?

Patrzę na Zosię i myślę: „Może kiedyś Lucyna wróci… Może wtedy znów będziemy rodziną?”

A wy? Czy potrafilibyście wybaczyć komuś taką ranę? Czy miłość naprawdę leczy wszystko?