Czy za późno na szczęście? Nie. Właśnie na czas…

— Weronika, czy ty naprawdę chcesz tu zostać? — głos mamy drżał, a jej oczy błądziły po starych deskach ganku, jakby szukały potwierdzenia, że to wszystko to tylko żart. Stałam w progu domu, który jeszcze pachniał kurzem i wilgocią, a jednak czułam w sobie dziwny spokój. — Tak, mamo. Chcę spróbować. — odpowiedziałam cicho, choć w środku aż kipiałam od emocji.

To był początek września, kiedy przyjechałam do tej małej wsi na Podlasiu. Domek po ciotce Zofii — dalekiej krewnej, którą widziałam może raz w życiu — stał na uboczu, z pochylonym gankiem i oknami, przez które ledwo wpadało światło. Wszyscy mówili: „Po co ci to? W mieście miałaś pracę, znajomych, życie!” Ale ja już nie miałam siły udawać, że tam jestem szczęśliwa. Po rozwodzie z Pawłem wszystko się posypało. Mieszkanie w Białymstoku stało się dla mnie klatką. Każda rzecz przypominała mi o tym, co straciłam.

Pierwszej nocy nie mogłam zasnąć. Słuchałam szumu drzew i skrzypienia starych belek nad głową. Bałam się ciszy, która tu panowała — była inna niż ta miejska, nieprzyjazna i głośna. Ta była głęboka, jakby dom szeptał mi do ucha: „Zacznij od nowa”.

Rano obudził mnie stukot do drzwi. Otworzyłam je niepewnie i zobaczyłam sąsiadkę — panią Halinę, drobną kobietę z siwymi włosami spiętymi w kok. — Dzień dobry, Weronika? Ja tu mieszkam obok. Przyniosłam ci trochę jajek i mleka, bo pewnie nie miałaś czasu zrobić zakupów — powiedziała z uśmiechem. Poczułam ciepło w sercu. Może nie będę tu taka sama?

Zaczęłam remontować dom własnymi rękami. Każda deska, którą wymieniałam, każdy kawałek ściany, który malowałam na jasny kolor, był jak plaster na moje rany. Czasem płakałam ze zmęczenia albo bezradności — kiedy coś się psuło albo nie miałam pieniędzy na materiały. Mama dzwoniła codziennie: — Wróć do miasta, Weronika! Tu nie masz nikogo! — Ale ja już nie chciałam wracać do starego życia.

Najtrudniejsze były wieczory. Siadałam wtedy na ganku z kubkiem herbaty i patrzyłam na zachód słońca nad polami. Myśli wracały jak bumerang: „Może rzeczywiście jestem głupia? Może Paweł miał rację, że jestem za słaba na zmiany?” Ale potem przypominałam sobie jego słowa wypowiedziane podczas ostatniej kłótni: „Nigdy nie będziesz szczęśliwa, Weronika. Ty zawsze musisz coś naprawiać.”

Któregoś dnia przyszła do mnie listonoszka z poleconym listem od brata. Michał od lat mieszkał w Warszawie i rzadko się odzywał. Pisał: „Wero, mama martwi się o ciebie. Ja też… Może powinnaś wrócić? Tu masz rodzinę.” Przez chwilę miałam ochotę spakować walizki i uciec od tej odpowiedzialności za siebie samą. Ale potem spojrzałam na swoje dłonie — obdrapane od pracy, ale silniejsze niż kiedykolwiek.

Z czasem zaczęłam poznawać ludzi ze wsi. Pani Halina zaprosiła mnie na herbatę i opowiedziała o swoim życiu — o mężu, który zmarł nagle kilka lat temu i o synu, który wyjechał do Anglii za chlebem. Siedziałyśmy razem przy stole i płakałyśmy nad naszymi stratami. Poczułam wtedy coś nowego — że nie jestem sama w swoim bólu.

Pewnego popołudnia przyszedł do mnie sąsiad Marek z propozycją pomocy przy naprawie dachu. Był wdowcem po czterdziestce, z cichym głosem i smutnymi oczami. Pracowaliśmy razem przez kilka dni — on opowiadał o swojej córce Julce, która mieszka z matką w Suwałkach, a ja o moich marzeniach o ciepłym domu pełnym światła.

— Wiesz, Weronika… — powiedział pewnego wieczoru Marek, kiedy siedzieliśmy na ławce przed domem — …czasem trzeba wszystko stracić, żeby zacząć żyć naprawdę.

Te słowa długo we mnie rezonowały. Zaczęłam dostrzegać piękno w prostych rzeczach: zapachu świeżo skoszonej trawy, smaku domowego chleba od pani Haliny, śmiechu dzieci biegających po polach. Zaczęłam pisać pamiętnik — zapisywałam każdy dzień jakby był nowym rozdziałem mojego życia.

Ale nie wszystko było łatwe. Mama przyjechała pewnego dnia bez zapowiedzi. Stała w kuchni z założonymi rękami i patrzyła na mnie surowo:
— Weronika, co ty tu robisz? Przecież tu nie ma przyszłości!
— Mamo… tu jest moja przyszłość. Może inna niż sobie wyobrażałaś, ale moja.
— Ty zawsze musisz być inna…

Poczułam ukłucie żalu. Zawsze próbowałam spełniać oczekiwania innych — być dobrą córką, żoną, pracownicą. Teraz po raz pierwszy robiłam coś tylko dla siebie.

Zimą było ciężko. Mróz wciskał się przez nieszczelne okna, a piec często gasł w środku nocy. Bywały dni, kiedy miałam ochotę rzucić wszystko i wrócić do miasta. Ale wtedy przychodziła pani Halina z gorącą zupą albo Marek przynosił drewno na opał.

Wiosną dom zaczął wyglądać inaczej — ja też się zmieniłam. Nauczyłam się prosić o pomoc i przyjmować ją bez wstydu. Zaczęłam wierzyć, że mogę być szczęśliwa nawet wtedy, gdy życie nie układa się tak jak w bajce.

Dziś siedzę na ganku mojego domu i patrzę na kwitnące jabłonie w sadzie ciotki Zofii. Myślę o tym wszystkim, co przeszłam przez ostatni rok: rozwód, samotność, strach przed przyszłością… Ale też o tym wszystkim, co zyskałam: wolność, przyjaźń i nadzieję.

Czy jest za późno na szczęście? Nie… Właśnie na czas.

Czasem zastanawiam się: ile odwagi potrzeba, żeby zawalczyć o siebie? Czy naprawdę trzeba stracić wszystko, żeby zacząć żyć? Może szczęście przychodzi wtedy, gdy przestajemy go szukać tam, gdzie go nigdy nie było…