Bez kołyski, bez pieluch: Dzień, w którym powrót do domu złamał mi serce
— Gdzie jest kołyska? — zapytałam, ledwo przekraczając próg mieszkania, ściskając w ramionach maleńką Zosię. Mój głos drżał, choć starałam się brzmieć spokojnie. W powietrzu unosił się zapach niedomytych naczyń i stęchłego prania. Mąż, Tomek, nawet nie podniósł wzroku znad telefonu.
— Nie zdążyłem jeszcze złożyć — mruknął, przewracając oczami. — Byłem zajęty.
Zajęty? Przez trzy dni, kiedy leżałam w szpitalu po cesarce, wyobrażałam sobie nasz powrót do domu. Widziałam oczami wyobraźni czystą pościel, świeże pieluchy ułożone w szufladzie, kołyskę ustawioną przy naszym łóżku. Marzyłam o tym, że Tomek przytuli mnie i Zosię, powie, że jest dumny i że damy radę razem. Tymczasem zastałam bałagan, zimne mieszkanie i mężczyznę, który wyglądał na bardziej zmęczonego niż ja po porodzie.
— A pieluchy? — zapytałam cicho.
— Skończyły się wczoraj. Myślałem, że coś jeszcze zostało — odpowiedział bez emocji.
Zosia zaczęła płakać. Próbowałam ją uspokoić, ale sama miałam ochotę wybuchnąć płaczem. Przez chwilę stałam na środku pokoju, nie wiedząc, co robić. W końcu położyłam ją na kanapie, otuliłam kocem i pobiegłam do łazienki. Zamknęłam się od środka i pozwoliłam łzom płynąć.
W głowie kłębiły mi się myśli: „Czy tak miało wyglądać moje macierzyństwo? Czy tak wygląda wsparcie?” Przypomniałam sobie słowa mamy: „Małżeństwo to praca zespołowa. Musicie być dla siebie oparciem.” Ale ja czułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek wcześniej.
Po kilku minutach wróciłam do salonu. Zosia spała niespokojnie. Tomek siedział w tym samym miejscu.
— Musisz pojechać po pieluchy — powiedziałam stanowczo.
— Teraz? Jest już późno — jęknął.
— Nie mamy wyboru — odpowiedziałam chłodno.
Wyszedł bez słowa. Siedziałam przy Zosi i patrzyłam na jej drobne rączki. Była taka bezbronna. Obiecałam sobie wtedy, że zrobię wszystko, by była szczęśliwa — nawet jeśli miałabym być w tym sama.
Kiedy Tomek wrócił, rzucił reklamówkę na stół i zamknął się w sypialni. Nie rozmawialiśmy do końca dnia. W nocy Zosia płakała co godzinę. Karmiłam ją, przewijałam, tuliłam. Tomek spał odwrócony plecami.
Kolejne dni wyglądały podobnie. Każdego ranka budziłam się z nadzieją, że coś się zmieni. Że Tomek podejdzie do mnie, zapyta jak się czuję, pomoże przy dziecku. Ale on coraz częściej wychodził z domu pod pretekstem pracy albo spotkań z kolegami. Zostawiał mnie samą z noworodkiem i narastającym poczuciem klęski.
Pewnego wieczoru nie wytrzymałam.
— Tomek, możemy porozmawiać? — zapytałam cicho.
Westchnął ciężko i usiadł naprzeciwko mnie.
— O czym?
— O nas. O tym, co się dzieje. Czuję się samotna…
— Myślisz, że mi jest łatwo? — przerwał mi ostro. — Też się boję! Nie wiem, jak być ojcem! Nie wiem nawet, czy tego chciałem…
Te słowa uderzyły mnie jak policzek. Przez chwilę nie mogłam złapać tchu.
— Ale Zosia już jest… Ja też się boję! Ale musimy być razem! — krzyknęłam przez łzy.
Tomek spuścił wzrok.
— Może po prostu nie nadaję się do tego…
Przez kolejne dni żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Ja zajmowałam się Zosią, on uciekał w pracę i komputer. Czułam się coraz bardziej niewidzialna. Nawet moja mama zauważyła zmianę we mnie podczas krótkiej wizyty.
— Dziecko, musisz z nim porozmawiać albo coś zmienić — powiedziała cicho, głaszcząc mnie po głowie.
Ale jak rozmawiać z kimś, kto nie chce słuchać?
Któregoś dnia wieczorem usiadłam przy oknie z Zosią na rękach i zaczęłam pisać list do Tomka. Pisałam o swoich lękach, o marzeniach sprzed porodu, o tym jak bardzo potrzebuję jego wsparcia. List leżał na stole przez dwa dni zanim go przeczytał.
Przyszedł do mnie późno w nocy.
— Przepraszam — powiedział tylko tyle i usiadł obok mnie na łóżku.
Nie płakałam już wtedy. Byłam zbyt zmęczona na łzy.
— Musimy spróbować jeszcze raz — powiedziałam cicho. — Dla Zosi.
Od tamtego dnia coś się zmieniło. Nie od razu było lepiej. Były kłótnie, ciche dni i momenty zwątpienia. Ale zaczęliśmy rozmawiać. Tomek powoli uczył się przewijać Zosię, czasem nawet ją kąpał. Ja nauczyłam się prosić o pomoc i mówić o swoich uczuciach.
Czasem patrzę na naszą rodzinę i zastanawiam się: czy można nauczyć się kochać od nowa? Czy wystarczy nam siły na kolejne dni pełne niepewności? Może właśnie w tych najtrudniejszych chwilach rodzi się prawdziwa bliskość… Co Wy o tym myślicie?