Wpuściliśmy ich na rok, teraz nie możemy ich wyprowadzić: historia matki, która straciła kontrolę nad własnym domem
— Mamo, czy mogłabyś nie zostawiać swoich rzeczy w łazience? — głos Elżbiety rozbrzmiał w korytarzu, kiedy wracałam z pracy, zmęczona po całym dniu. Zatrzymałam się, czując jak narasta we mnie irytacja. To już kolejny raz w tym tygodniu. Jeszcze niedawno Ela była cicha, uprzejma, niemal niewidzialna. Teraz wydawało się, że przejęła kontrolę nad naszym domem.
Półtora roku temu Krzysiek, nasz jedyny syn, ożenił się z Elżbietą. Byliśmy z mężem szczęśliwi — w końcu doczekaliśmy się synowej, a może nawet wnuków. Mieliśmy duże trzypokojowe mieszkanie w centrum Krakowa, więc zaproponowaliśmy młodym, żeby na jakiś czas zamieszkali z nami. „Tylko na rok, żebyście mogli odłożyć na własne mieszkanie,” powiedziałam wtedy, nieświadoma, jak bardzo te słowa zmienią nasze życie.
Na początku wszystko układało się dobrze. Ela była cicha, pomocna, często pytała, czy może pomóc przy obiedzie albo posprzątać. Krzysiek pracował dużo, wracał późno, ale zawsze znalazł chwilę na rozmowę ze mną czy z ojcem. Czułam się potrzebna i kochana.
Z czasem jednak zaczęły pojawiać się drobne napięcia. Ela coraz częściej sugerowała zmiany: „Może przestawimy kanapę?”, „A może kupimy nową lodówkę?”. Mąż śmiał się z tego: „Młodzi chcą po swojemu urządzić gniazdko”. Ja jednak czułam, że coś się zmienia. Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę przez uchylone drzwi:
— Krzysiek, nie mogę już tak żyć. To nie jest nasze miejsce. Twoja mama wszędzie zostawia swoje rzeczy, a twój ojciec ciągle ogląda wiadomości na cały regulator.
— Ela, jeszcze trochę… Odkładamy na wkład własny do kredytu. Mama i tata są dla nas dobrzy.
— Ale ile jeszcze? — jej głos był pełen żalu.
Od tamtej pory Ela zaczęła coraz bardziej zaznaczać swoją obecność. Przestawiała rzeczy w kuchni, zmieniała ustawienie mebli w salonie bez pytania. Mąż próbował to ignorować, ale ja czułam się coraz bardziej wypychana ze swojego domu.
Najgorsze przyszło kilka miesięcy temu. Ela przyszła do mnie z poważną miną:
— Pani Zofio… chciałam powiedzieć, że jestem w ciąży.
Zamarłam. Powinnam była się cieszyć — przecież o tym marzyłam! Ale zamiast radości poczułam strach. Co teraz? Przecież obiecywali, że wyprowadzą się po roku!
Mąż był zachwycony:
— Zosiu, będziemy dziadkami! — ściskał mnie za rękę, a ja uśmiechałam się blado.
Od tego momentu wszystko przyspieszyło. Ela zaczęła urządzać pokój dziecięcy — nasz dawny gabinet. Wyniosła moje książki do piwnicy bez pytania. W kuchni pojawiły się nowe sprzęty: sterylizator do butelek, podgrzewacz do mleka. W łazience półki zapełniły się kosmetykami dla niemowląt.
Próbowałam rozmawiać z Krzyśkiem:
— Synku… kiedy planujecie się wyprowadzić?
Unikał wzroku.
— Mamo… teraz to już nie ma sensu. Ela jest w ciąży, musimy oszczędzać jeszcze bardziej. Po porodzie zobaczymy.
Czułam się zdradzona. To nie tak miało być! Zawsze byliśmy blisko z Krzyśkiem — rozmawialiśmy o wszystkim. Teraz miałam wrażenie, że jestem dla niego tylko przeszkodą.
Zaczęły się kłótnie z mężem.
— Może przesadzasz? — mówił. — Przecież to nasza rodzina.
— Ale to już nie jest nasz dom! — krzyczałam przez łzy.
Ela coraz częściej dawała mi do zrozumienia, że przeszkadzam:
— Pani Zofio, czy mogłaby pani nie gotować dziś obiadu? Zaprosiłam moją mamę i chciałabym przygotować coś sama.
Albo:
— Może państwo pojechaliby na weekend do spa? Przyda się państwu odpoczynek.
Czułam się jak intruz we własnym mieszkaniu.
Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Elżbiety przez telefon:
— Mamo, oni są tacy staroświeccy… Nie rozumieją, że potrzebujemy prywatności. Ale Krzysiek nie chce się postawić.
Zrobiło mi się przykro. Czy naprawdę jestem taka zła?
W końcu zebrałam się na odwagę i powiedziałam Krzyśkowi:
— Synku, musimy ustalić jakieś zasady. To jest nasz dom i chcemy mieć trochę spokoju.
Spojrzał na mnie smutno:
— Mamo… Ela źle znosi ciążę. Nie chcę jej stresować.
Poczułam się bezsilna.
Zaczęłam unikać własnego salonu. Chodziłam do pracy wcześniej niż zwykle i wracałam późno. W weekendy wychodziłam na długie spacery po Plantach albo siadałam sama w kawiarni przy Rynku Głównym. Czasem spotykałam sąsiadkę:
— Zosiu, co taka smutna chodzisz?
Nie umiałam odpowiedzieć.
Mąż próbował mnie pocieszać:
— Przecież to minie. Urodzi się dziecko, może wtedy coś się zmieni.
Ale ja wiedziałam, że nic już nie będzie takie samo.
W końcu doszło do wybuchu. Ela wróciła od lekarza i zaczęła płakać w kuchni:
— Nie mogę tu dłużej mieszkać! Czuję się jak lokatorka!
Krzyś próbował ją uspokoić:
— Kochanie, mama i tata chcą dobrze…
Ale ona tylko krzyczała:
— Oni mnie nie akceptują!
Wtedy nie wytrzymałam:
— To wy obiecaliście wyprowadzić się po roku! Teraz wszystko jest podporządkowane wam!
Krzyś spojrzał na mnie z wyrzutem:
— Mamo… przecież to twoja wnuczka…
Zamilkliśmy wszyscy. Przez kilka dni panowała cisza. Każdy chodził na palcach.
Teraz siedzę sama w kuchni i patrzę na zdjęcia sprzed lat — kiedy byliśmy szczęśliwi we trójkę. Zastanawiam się: gdzie popełniłam błąd? Czy powinnam była być bardziej stanowcza? A może to po prostu znak czasów — że dzieci nie chcą już słuchać rodziców?
Czy można odzyskać dom i rodzinę jednocześnie? Czy muszę wybierać między spokojem a miłością do syna i nienarodzonej wnuczki? Czasem myślę: może lepiej było nigdy nie otwierać tych drzwi…