Bezdomność serca: Historia Bartka, chłopca porzuconego w polskim szpitalu
– Proszę pani, czy to już koniec? – zapytałem cicho, patrząc na wychowawczynię, która właśnie zamykała drzwi do świetlicy. Miałem wtedy sześć lat i nie rozumiałem jeszcze, dlaczego nie mogę wrócić do domu jak inne dzieci. W moim świecie dom był słowem bez znaczenia, pustym dźwiękiem, który nie miał zapachu, smaku ani ciepła. Byłem Bartkiem – chłopcem, którego zostawiono w szpitalu zaraz po urodzeniu.
Nie pamiętam twarzy matki. Pielęgniarki mówiły, że była młoda, przestraszona, a jej oczy były czerwone od płaczu. Zostawiła mnie w białym łóżeczku, z kartką przywiązana do kocyka: „Przepraszam”. To słowo, choć nie moje, stało się moim pierwszym imieniem. Przepraszałem za swoje istnienie przez całe dzieciństwo.
Dom dziecka w Radomiu był miejscem, gdzie nauczyłem się, że miłość to luksus, na który nie każdy może sobie pozwolić. Każdy dzień zaczynał się od dźwięku kluczy i kończył na sztywnym „dobranoc” wypowiadanym przez zmęczoną opiekunkę. Dzieci były różne – jedne ciche i zamknięte w sobie, inne agresywne, walczące o uwagę dorosłych. Ja byłem tym pierwszym. Zawsze z boku, zawsze z książką, którą czytałem pod kocem przy latarce. Książki były moją ucieczką – w nich mogłem być kimkolwiek chciałem, mieć rodzinę, przyjaciół, dom.
W wieku ośmiu lat trafiłem do rodziny zastępczej. Państwo Nowakowie wydawali się mili – mieli własną córkę, Anię, starszą ode mnie o dwa lata. Pierwsze dni były jak sen: własny pokój, ciepłe obiady, wspólne oglądanie telewizji. Ale szybko zrozumiałem, że jestem tylko dodatkiem do ich życia, obowiązkiem, który trzeba wypełnić. Ania nie ukrywała niechęci. – Nie jesteś moim bratem – rzuciła pewnego wieczoru, kiedy próbowałem dołączyć do jej zabawy. – Mama i tata cię nie kochają tak jak mnie. Jesteś tu tylko na chwilę.
Te słowa bolały bardziej niż samotność w domu dziecka. Zacząłem się wycofywać. W szkole byłem „tym z rodziny zastępczej”, obiektem plotek i docinków. – Pewnie twoja matka była pijaczką – usłyszałem raz na przerwie. Innego dnia ktoś wrzucił mi do plecaka kartkę z napisem „NIKT CIĘ NIE CHCE”.
Nocami płakałem w poduszkę, marząc o tym, żeby ktoś mnie przytulił i powiedział: „Jesteś ważny”. Ale Nowakowie byli zajęci własnymi problemami – kłócili się coraz częściej, a ja stawałem się niewidzialny. Kiedy miałem trzynaście lat, pani Nowakowa powiedziała mi wprost: – Bartek, musimy cię oddać. Nie radzimy sobie. Przepraszam.
Wróciłem do domu dziecka. Tym razem byłem już starszy i wiedziałem, że nie ma co liczyć na cud. Przestałem marzyć o rodzinie. Skupiłem się na nauce, bo tylko ona dawała mi poczucie kontroli nad własnym życiem. Zdałem dobrze egzaminy gimnazjalne i dostałem się do liceum w Warszawie. Tam po raz pierwszy poczułem, że mogę być kimś więcej niż „tym porzuconym”.
Ale przeszłość nie dawała o sobie zapomnieć. W internacie unikałem rozmów o rodzinie. Kiedy inni wracali na święta do domów, ja zostawałem sam w pustych korytarzach. Wigilia była najgorsza – zapach pierogów i dźwięk kolęd przypominały mi o tym, czego nigdy nie miałem.
W wieku osiemnastu lat postanowiłem odnaleźć matkę. Znalazłem jej nazwisko w dokumentach z domu dziecka – Katarzyna Zielińska, mieszkała kiedyś w małej wsi pod Kielcami. Pojechałem tam z duszą na ramieniu. Dom był stary, z odpadającym tynkiem i zarośniętym ogrodem. Drzwi otworzyła kobieta o zmęczonej twarzy i oczach pełnych lęku.
– Czego chcesz? – zapytała ostro.
– Jestem Bartek… Twój syn – wyszeptałem.
Przez chwilę patrzyła na mnie w milczeniu. Potem odwróciła wzrok.
– Nie mam syna – powiedziała cicho i zamknęła drzwi.
To był najgorszy dzień mojego życia. Wracałem do Warszawy z poczuciem pustki większej niż kiedykolwiek wcześniej. Przez kilka miesięcy nie potrafiłem się pozbierać. Zadawałem sobie pytanie: co ze mną jest nie tak? Dlaczego nikt mnie nie chce?
Dziś mam dwadzieścia sześć lat. Skończyłem studia psychologiczne i pracuję w fundacji pomagającej dzieciom z domów dziecka. Każdego dnia patrzę w oczy dzieciom takim jak ja i widzę ten sam strach przed odrzuceniem, tę samą tęsknotę za miłością. Staram się być dla nich kimś, kogo sam nigdy nie miałem – dorosłym, który nie ocenia i nie zostawia.
Czasem myślę o rodzinie. Czy to więzy krwi decydują o tym, kto jest nam bliski? Czy można wybrać sobie rodzinę? Czy miłość to coś, co przychodzi samo, czy trzeba ją wywalczyć?
Moje serce nadal jest trochę bezdomne, ale nauczyłem się, że dom można zbudować także w sobie i w relacjach z ludźmi, którzy chcą być blisko – nawet jeśli nie łączy nas wspólna przeszłość. Może właśnie to jest prawdziwa rodzina?
A wy? Czym dla was jest dom? Czy można pokochać kogoś nie dlatego, że trzeba – ale dlatego, że się tego pragnie?