Cień zdrady: Droga do wolności Marzeny

— Dziwne — mruknęłam pod nosem, rzucając ciężkie torby na blat kuchenny. Byłam zmęczona po długim dniu w pracy w biurze rachunkowym na Jeżycach, a w mieszkaniu panowała cisza, która niepokoiła mnie od progu. Zawsze o tej porze Piotr już był w domu, zwykle siedział przy stole z laptopem albo oglądał telewizję. Tym razem nie było go nigdzie. Przebrałam się w wygodny dres i zerknęłam na telefon — żadnej wiadomości, żadnego nieodebranego połączenia.

Z kuchni usłyszałam cichy szelest. To tylko kotka, Łatka, ocierała się o moje nogi, domagając się kolacji. — No już, już, zaraz ci nasypię — powiedziałam, próbując zająć czymś myśli. Ale niepokój narastał. W głowie kołatały mi się pytania: Gdzie on jest? Dlaczego nie daje znaku życia? Przecież zawsze uprzedzał, gdy miał zostać dłużej w pracy.

Godzina minęła, potem druga. W końcu usłyszałam klucz w zamku. Piotr wszedł do mieszkania, rzucił kurtkę na wieszak i nawet nie spojrzał mi w oczy.

— Gdzie byłeś? — zapytałam ostrożnie, próbując ukryć drżenie głosu.

— Miałem spotkanie służbowe — odpowiedział chłodno, unikając mojego wzroku.

— O tej porze? — nie wytrzymałam. — Piotr, co się dzieje?

Wzruszył ramionami i poszedł do łazienki. Zostałam sama w kuchni z narastającym uczuciem lęku i złości. Przez kolejne dni Piotr coraz częściej znikał z domu, wracał późno, unikał rozmów. Zaczął wyłączać telefon, tłumacząc się zmęczeniem i nadmiarem pracy. Nasze rozmowy ograniczyły się do wymiany uprzejmości i krótkich zdań o zakupach czy rachunkach.

Pewnego wieczoru, gdy wróciłam wcześniej z pracy, zobaczyłam go przez okno kawiarni na rogu ulicy. Siedział przy stoliku z jakąś kobietą — śmiał się, dotykał jej dłoni. Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch. Stałam jak sparaliżowana, patrząc na tę scenę przez szybę. Nie miałam odwagi wejść do środka. Wróciłam do domu i płakałam przez całą noc.

Następnego dnia postanowiłam z nim porozmawiać. Czekałam na niego w salonie, siedząc na kanapie z kubkiem zimnej już herbaty.

— Musimy porozmawiać — powiedziałam, gdy wszedł do pokoju.

— O czym? — zapytał obojętnie.

— Widziałam cię wczoraj z tą kobietą. Kim ona jest?

Piotr spojrzał na mnie z irytacją.

— To nie twoja sprawa — rzucił.

— Jak to nie moja sprawa?! Jesteśmy małżeństwem! — krzyknęłam, czując jak łzy napływają mi do oczu.

— Byliśmy — odpowiedział cicho. — Już od dawna nic nas nie łączy.

Te słowa zabolały bardziej niż cokolwiek innego. Przez chwilę miałam ochotę go uderzyć, wykrzyczeć mu wszystko w twarz, ale zabrakło mi sił. Po prostu wyszłam z pokoju i zamknęłam się w sypialni.

Przez kolejne tygodnie żyliśmy obok siebie jak obcy ludzie. Piotr coraz częściej nocował poza domem, a ja próbowałam znaleźć sens w codzienności. Praca przestała mnie cieszyć, spotkania z przyjaciółkami były tylko przykrym obowiązkiem. Mama dzwoniła codziennie, wyczuwając mój smutek, ale nie miałam odwagi powiedzieć jej prawdy.

Pewnego dnia znalazłam na stole list od Piotra. „Wyprowadzam się. Nie szukaj mnie. Potrzebuję wolności.” To wszystko. Bez wyjaśnień, bez przeprosin. Poczułam się jak śmieć wyrzucony na bruk.

Przez kilka dni nie wychodziłam z domu. Leżałam w łóżku, patrząc w sufit i zastanawiając się, gdzie popełniłam błąd. Czy byłam zbyt wymagająca? Zbyt nudna? Może powinnam była bardziej się starać? W głowie kłębiły mi się setki pytań bez odpowiedzi.

W końcu zadzwoniła do mnie Anka, moja przyjaciółka z liceum.

— Marzena, musisz wyjść z domu. Spotkajmy się na Starym Rynku — nalegała.

Niechętnie zgodziłam się. Siedziałyśmy przy kawie pod parasolem, a ja opowiedziałam jej wszystko. Anka słuchała uważnie, a potem powiedziała coś, co zapadło mi w pamięć:

— On cię nie był wart. Teraz masz szansę zacząć od nowa.

Te słowa były jak iskra nadziei. Zaczęłam powoli wracać do życia. Zapisałam się na jogę, zaczęłam chodzić na spacery po Cytadeli, spotykać się z ludźmi. Z czasem ból ustępował miejsca ciekawości świata i nowych możliwości.

Najtrudniej było powiedzieć o wszystkim mamie. Bałam się jej rozczarowania i współczucia.

— Mamo… Piotr mnie zostawił — wyszeptałam przez telefon.

Po drugiej stronie zapadła cisza.

— Córeczko… To nie twoja wina — powiedziała cicho mama. — Jesteś silniejsza niż myślisz.

Te słowa dodały mi otuchy. Zaczęłam wierzyć, że dam sobie radę.

Minęło kilka miesięcy. Nauczyłam się żyć sama ze sobą i nawet to polubiłam. Czasem jeszcze wracały wspomnienia i żal, ale coraz częściej czułam wdzięczność za to doświadczenie — bo dzięki niemu odkryłam siebie na nowo.

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: Czy naprawdę musiałam przejść przez taki ból, żeby poczuć wolność? Czy zdrada zawsze musi oznaczać koniec wszystkiego — czy może być początkiem czegoś lepszego? Może właśnie wtedy zaczynamy naprawdę żyć?