Cisza po drugiej stronie stołu. Opowieść o tym, jak emerytura zmieniła nasze życie

– Mógłbyś chociaż powiedzieć „dzień dobry” – rzuciłam któregoś ranka, nalewając mu kawę. Nie odpowiedział. Nawet nie podniósł wzroku znad stołu. Jakby mnie nie było. Jakbyśmy oboje zniknęli z jego świata tego samego dnia, gdy przestał chodzić do pracy.

Nie rozpadliśmy się nagle. Nie było zdrady, awantur, trzaśnięcia drzwiami. Po prostu pewnego dnia mój mąż wrócił z ostatniego dnia pracy w zakładzie i usiadł przy stole. I tak już został – fizycznie obecny, ale jakby nieobecny duchem. Przez pierwsze tygodnie próbowałam żartować, proponowałam wyjścia na spacery, kino, nawet wycieczkę do Kazimierza Dolnego, gdzie zawsze lubiliśmy jeździć na wiosnę. On tylko kiwał głową albo wzruszał ramionami.

– Może pojedziemy do dzieci? – zapytałam któregoś wieczoru, gdy siedział w fotelu i gapił się w telewizor bez dźwięku.

– Nie trzeba – mruknął.

Zawsze był cichy, ale teraz cisza stała się jak mur. Próbowałam rozmawiać z córką, Martą. Dzwoniłam do niej wieczorami, gdy mąż już spał.

– Mamo, może tata potrzebuje czasu? Wiesz, dla niego praca to było wszystko – tłumaczyła mi przez telefon. – Może pogadaj z nim o tym, co dalej? Może coś razem zaczniecie?

Ale jak rozmawiać z kimś, kto nie chce słuchać? Kto zamknął się w sobie tak szczelnie, że nawet wspólne śniadania są jak przymusowa audiencja u obcego człowieka?

Zaczęłam się zastanawiać, czy to ze mną jest coś nie tak. Może za bardzo go cisnę? Może powinnam dać mu spokój? Ale przecież nie mogę patrzeć, jak dzień po dniu gaśnie. Jakby razem z pracą stracił sens życia.

Pewnego dnia zadzwoniła sąsiadka z dołu, pani Zosia.

– Pani Aniu, czy wszystko u was w porządku? Bo pan Janek taki przygaszony ostatnio…

– Tak, wszystko dobrze – skłamałam. Bo co miałam powiedzieć? Że mąż przestał się do mnie odzywać?

Wieczorami siadałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Wspominałam nasze wspólne lata – ślub w kościele na Woli, pierwsze mieszkanie na Ursynowie, narodziny dzieci. Praca Janka w fabryce samochodów była dla niego wszystkim. Zawsze wracał zmęczony, ale szczęśliwy. Opowiadał o nowych maszynach, o kolegach z brygady. Nawet kiedy dzieci wyjechały na studia do Krakowa i Poznania, a potem zostały tam na stałe, Janek miał swoją codzienność.

A teraz…

Któregoś dnia znalazłam go w kuchni nad stertą starych zdjęć.

– Pamiętasz to? – zapytałam cicho, wskazując zdjęcie z naszej pierwszej wycieczki do Zakopanego.

Nie odpowiedział. Tylko odłożył zdjęcie na bok i wyszedł do pokoju.

Zaczęłam się bać tej ciszy. Bałam się, że pewnego dnia obudzę się i nie będzie już niczego – ani jego, ani mnie. Że zostanie tylko echo dawnych rozmów i wspomnień.

Postanowiłam działać. Zapisałam nas na warsztaty dla seniorów w domu kultury. Poszliśmy tam razem – ja pełna nadziei, on zrezygnowany. Na miejscu spotkaliśmy innych ludzi w naszym wieku. Były rozmowy o dawnych czasach, wspólne śpiewanie piosenek z młodości.

Przez chwilę wydawało mi się, że Janek się otwiera. Uśmiechnął się nawet do jednej z pań podczas wspólnego układania puzzli.

Ale po powrocie do domu znów zamknął się w sobie.

– Po co to wszystko? – zapytał któregoś wieczoru. – Dla kogo?

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Dla nas? Dla dzieci? Dla siebie?

Zaczęły się kłopoty ze zdrowiem. Janek coraz częściej narzekał na ból pleców, nie chciał wychodzić z domu nawet do lekarza.

– Może pójdziemy razem? – proponowałam.

– Nie trzeba – powtarzał uparcie.

Czułam się coraz bardziej samotna. Nawet Marta zaczęła rzadziej dzwonić – miała swoje życie, dzieci, pracę.

Któregoś dnia usiadłam naprzeciwko Janka przy stole i powiedziałam:

– Jeśli tak ma wyglądać nasza starość, to ja nie wiem…

Spojrzał na mnie po raz pierwszy od dawna.

– A jak ma wyglądać? – zapytał cicho.

Zabrakło mi słów. Przecież nie chciałam go ranić. Chciałam tylko odzyskać choć odrobinę bliskości.

W nocy długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o tym wszystkim, co nas łączyło przez lata. O tym, jak bardzo boję się przyszłości bez niego – nawet jeśli jest tuż obok mnie.

Następnego dnia zadzwoniła Marta.

– Mamo, może tata powinien porozmawiać z kimś… Może psycholog? Wiesz, teraz to już nie wstyd…

Bałam się tej rozmowy z Jankiem bardziej niż wszystkiego.

– Janek… może byś… może byśmy poszli razem do kogoś? Do psychologa?

Popatrzył na mnie jak na wariatkę.

– Ja nie jestem wariatem! – krzyknął pierwszy raz od miesięcy.

Przestraszyłam się tego krzyku bardziej niż ciszy.

Przez kilka dni unikaliśmy siebie jeszcze bardziej niż zwykle. Ja wychodziłam na długie spacery po parku Skaryszewskim, on siedział w domu i oglądał telewizję bez dźwięku.

Aż pewnego dnia zadzwoniła sąsiadka Zosia:

– Pani Aniu! Pani Janek leży na klatce schodowej!

Serce mi stanęło. Wybiegłam z mieszkania boso, w samej koszuli nocnej. Janek leżał skulony pod drzwiami windy. Wezwałam pogotowie.

W szpitalu lekarz powiedział:

– To był lekki udar. Na szczęście szybko pani zareagowała.

Siedziałam przy jego łóżku przez całą noc. Patrzyłam na niego i płakałam cicho do poduszki.

Po powrocie do domu Janek był jeszcze bardziej zamknięty w sobie. Ale zaczął chodzić na rehabilitację. Poznał tam pana Stefana – wdowca po sąsiadce z naszego bloku.

Któregoś dnia wrócił do domu i powiedział:

– Stefan zaprosił mnie na szachy.

To był pierwszy raz od miesięcy, kiedy zobaczyłam w jego oczach cień dawnego Janka.

Zaczęliśmy powoli wracać do życia. Małymi krokami. Razem gotowaliśmy obiad – on kroił warzywa, ja mieszałam w garnku. Czasem oglądaliśmy stare filmy w telewizji. Były dni lepsze i gorsze.

Ale już nie było tej ciszy jak mur.

Czasem myślę: czy można nauczyć się być razem od nowa po tylu latach? Czy można odnaleźć sens życia wtedy, gdy wszystko wydaje się stracone?

Może to właśnie jest najtrudniejsze – nie pozwolić sobie zniknąć nawzajem w tej codziennej ciszy.