Zamknęłam oczy na jego zdrady przez lata. Dopóki nie upadłam na ulicy i nie zobaczyłam, kto naprawdę jest przy mnie
– Znowu wracasz późno, Michał? – mój głos drżał, choć starałam się brzmieć obojętnie. Stałam w kuchni, mieszając zupę, kiedy usłyszałam trzask klucza w drzwiach. Michał nawet nie spojrzał mi w oczy. Rzucił torbę na podłogę i przeszedł obok mnie, jakbym była powietrzem.
– Praca, Anka. Praca – burknął, zdejmując płaszcz. Zapach damskich perfum unosił się za nim jak cień. Znałam ten zapach aż za dobrze. To nie był mój zapach.
Przez lata nauczyłam się nie pytać. Nie robić scen. Dla dzieci. Dla świętego spokoju. Dla tej iluzji, że jesteśmy normalną rodziną. Że jestem szczęśliwą żoną i matką. Ale każda noc, kiedy Michał nie wracał do domu, każda wiadomość od „koleżanki z pracy”, każdy ukradkowy uśmiech, który wymieniał z obcymi kobietami – to wszystko wbijało się we mnie jak drzazgi.
Czasem patrzyłam na nasze dzieci – Olę i Jasia – i zastanawiałam się, czy one też widzą. Czy czują ten chłód między nami? Ola miała już czternaście lat i coraz częściej zamykała się w swoim pokoju. Jaś był młodszy, jeszcze wierzył w bajki o szczęśliwych rodzinach.
Pewnego zimowego popołudnia szłam po zakupy. Śnieg topniał pod nogami, chodnik był śliski. Myślałam o tym, co ugotować na obiad, czy Michał wróci dziś wcześniej, czy może znowu „zostanie po godzinach”. Nagle poczułam, jak noga ucieka mi spod ciała. Upadek był gwałtowny i bolesny. Usłyszałam trzask – to była moja kość.
Leżałam na chodniku, ludzie przechodzili obok, ktoś zadzwonił po karetkę. W szpitalu lekarze powiedzieli mi, że złamanie jest poważne. Czeka mnie operacja i długa rehabilitacja.
Leżałam na szpitalnym łóżku i patrzyłam w sufit. Michał przyszedł raz – przyniósł mi telefon i piżamę. Siedział na krześle, przeglądał wiadomości.
– Muszę lecieć, mam spotkanie – powiedział po piętnastu minutach.
– Michał… możesz zostać jeszcze chwilę? – zapytałam cicho.
Spojrzał na mnie z irytacją.
– Anka, przecież wiesz, że mam dużo pracy.
Zostałam sama. Przez kolejne dni odwiedzała mnie tylko mama. Przynosiła domowe jedzenie, poprawiała poduszkę pod moją głową.
– Dzieci są u nas. Michał mówił, że ma dużo na głowie – powiedziała pewnego dnia z troską.
Poczułam gulę w gardle. Przez tyle lat udawałam przed sobą i przed światem, że wszystko jest dobrze. Że to tylko chwilowy kryzys. Że Michał się opamięta. Ale teraz leżałam tu sama, zdana na łaskę pielęgniarek i własnej matki.
Którejś nocy obudziłam się z bólu. Zadzwoniłam do Michała.
– Co jest? – odebrał po kilku sygnałach.
– Michał… boli mnie bardzo… czy możesz przyjechać?
– Anka, jest druga w nocy! Nie mogę teraz! – rozłączył się bez słowa.
Łzy spływały mi po policzkach. Wtedy poczułam coś nowego – gniew. Na siebie. Na niego. Na to wszystko.
Po tygodniu wypisali mnie do domu. Mama pomogła mi wejść po schodach na nasze drugie piętro w bloku na Pradze.
– Michał jest w pracy – rzuciła Ola bez emocji, gdy weszłyśmy do mieszkania.
Usiadłam na kanapie i spojrzałam na córkę.
– Ola… powiedz mi szczerze: co myślisz o tacie?
Spojrzała na mnie z bólem w oczach.
– Mamo… ja wszystko widzę. Wiem, że cię rani. Wiem też, że udajesz przed nami, że wszystko jest okej… Ale ja już nie chcę tak żyć.
To było jak cios prosto w serce. Przez lata myślałam, że chronię dzieci przed prawdą. A tak naprawdę uczyłam je kłamstwa i rezygnacji.
Wieczorem Michał wrócił do domu. Siedziałam przy stole z gipsem na nodze i patrzyłam na niego bez słowa.
– Co jest? – zapytał zirytowany.
– Chcę rozwodu – powiedziałam spokojnie.
Zamarł na chwilę.
– Oszalałaś? Z czym ty zostaniesz? Z dwojgiem dzieci i nogą w gipsie?
– Z sobą – odpowiedziałam cicho. – I to mi wystarczy.
Przez kolejne tygodnie było piekło. Krzyki, pretensje, groźby o alimenty i podziale mieszkania. Michał próbował grać rolę ofiary przed rodziną i znajomymi.
Ale ja już nie byłam tą samą Anką co kiedyś. Każdy dzień bólu fizycznego był dla mnie oczyszczeniem z bólu psychicznego, który znosiłam przez lata.
Dzieci były przy mnie. Ola zaczęła rozmawiać ze mną szczerze jak nigdy wcześniej. Jaś tulił się do mnie każdego wieczoru.
Mama powtarzała: – W końcu jesteś wolna, Aniu.
Czasem budzę się w nocy i pytam siebie: dlaczego tak długo milczałam? Dlaczego pozwoliłam sobie na życie w kłamstwie?
Ale wiem jedno: już nigdy więcej nie zamknę oczu na własne cierpienie.
Czy naprawdę trzeba upaść tak nisko – dosłownie i w przenośni – żeby zobaczyć prawdę o swoim życiu? Ilu z nas jeszcze udaje przed sobą samym?