Czy naprawdę jesteśmy rodziną? Historia o zapomnieniu, żalu i nadziei na pojednanie

— Pani Leno, czy ktoś do mnie dziś przyjdzie? — zapytał pan Stanisław, patrząc na mnie z nadzieją, której nie miałam serca gasić. Był wtorek, godzina dziewiąta rano, a ja właśnie sprawdzałam jego ciśnienie. Od tygodnia leżał na naszej internie, początkowo pogodny, żartował z personelem, opowiadał anegdoty z czasów PRL-u. Ale z każdym dniem gasł. Jego oczy coraz częściej wpatrywały się w okno, jakby wypatrywał kogoś, kto nigdy nie nadchodził.

— Może dziś ktoś się pojawi — odpowiedziałam ostrożnie, choć wiedziałam, że od tygodnia nikt go nie odwiedził. W dokumentacji miał wpisane: „syn Marek, wnuczka Ola”. Numer telefonu do syna był nieaktywny, a Ola… Cóż, młodzi mają swoje życie.

Tego dnia po południu usiadłam przy nim na chwilę dłużej. — Wie pani, ja nie jestem ciężko chory — zaczął cicho. — Ale serce… serce boli najbardziej, kiedy człowiek czuje się niepotrzebny. Syn się obraził, bo nie chciałem przepisać mieszkania. Powiedziałem mu: Marek, jeszcze żyję, jeszcze chcę mieć coś swojego. Od tamtej pory cisza. Ola czasem dzwoniła, ale ostatnio przestała.

Poczułam ścisk w gardle. Znałam takie historie aż za dobrze. W polskich szpitalach samotność starszych ludzi jest niemal codziennością. Często to nie choroba ich zabija, tylko brak bliskości.

Następnego dnia pan Stanisław był wyraźnie słabszy. Nie chciał jeść śniadania, odwracał się do ściany. — Po co mam żyć? — mruknął pod nosem. — Nikogo już nie obchodzę.

Wieczorem zadzwoniłam do Oli. Odebrała po kilku sygnałach.

— Dzień dobry, tu Lena, pielęgniarka ze szpitala powiatowego. Chciałam porozmawiać o pańskim dziadku.

— Coś się stało? — jej głos był spięty.

— Nie fizycznie… Ale bardzo za panią tęskni. Może mogłaby pani go odwiedzić? To dla niego naprawdę ważne.

— Ja… mam dużo na głowie… Ale postaram się przyjechać.

Minęły dwa dni. Pan Stanisław coraz bardziej zamykał się w sobie. Zaczęłam się martwić o jego stan psychiczny. W piątek po południu usłyszałam na korytarzu szybkie kroki i podniesione głosy.

— Dziadku! — Ola wbiegła do sali z naręczem tulipanów i łzami w oczach.

Pan Stanisław podniósł głowę i przez chwilę patrzył na nią jakby nie wierzył własnym oczom. Potem rozpromienił się tak, jakiego nie widziałam go od początku pobytu.

— Oluńka…

Przytuliła go mocno. — Przepraszam, że tak długo mnie nie było…

Rozmawiali długo. Siedziałam przy biurku i słyszałam urywki ich rozmowy:

— Tata cię kocha, tylko jest uparty…

— Ja też byłem uparty. Ale już nie chcę być sam…

Ola została do wieczora. Przyniosła mu ulubione krzyżówki i zdjęcia prawnuczki. Pan Stanisław jadł kolację z apetytem i nawet poprosił o dokładkę kompotu.

Następnego dnia przyszedł Marek. Stał w drzwiach niezręcznie, jakby nie wiedział, co powiedzieć.

— Tato…

— Marek…

Przez chwilę milczeli. Potem pan Stanisław wyciągnął rękę.

— Synu, życie jest za krótkie na kłótnie o mieszkanie. Chcę cię widzieć, nie tylko wtedy, gdy coś ode mnie chcesz.

Marek spuścił głowę.

— Przepraszam, tato. Bałem się, że zostanę z niczym… Ale ty jesteś ważniejszy niż jakiekolwiek mieszkanie.

Płakali obaj. Ola patrzyła na nich z boku i ocierała łzy.

Od tego dnia pan Stanisław zaczął wracać do życia. Codziennie ktoś go odwiedzał: Ola z wnuczką, Marek z żoną. Śmiali się razem, wspominali dawne czasy. Po tygodniu wypisaliśmy go do domu w zupełnie innym stanie niż wtedy, gdy do nas trafił.

Wieczorem siedziałam w dyżurce i myślałam o tej rodzinie. Ile takich historii dzieje się wokół nas? Ile osób czeka na telefon lub wizytę bliskich? Czy naprawdę musimy czekać na chorobę lub szpitalny dramat, żeby przypomnieć sobie o tych, którzy nas wychowali?

Czasem jedno „przepraszam” i jeden gest wystarczą, by naprawić lata milczenia i żalu.

Czy naprawdę musimy tracić siebie nawzajem przez dumę i niedopowiedzenia? Może warto zadzwonić do kogoś już dziś… zanim będzie za późno?