Miałam 42 lata, poznałam fascynującego mężczyznę i… ciasto, które wszystko zmieniło. Czy powinnam była zaufać intuicji?

– Naprawdę chcesz tam iść? – zapytała mnie Anka, patrząc na mnie z ukosa, kiedy poprawiałam włosy przed lustrem. – Przecież nawet go dobrze nie znasz.

– Wiem, ale… – zawahałam się, bo sama nie byłam pewna, czy to dobry pomysł. Ale miałam już 42 lata i coraz częściej czułam, że życie przecieka mi przez palce. Ostatnie lata to był ciągły bieg: praca, dom, dzieci, rozwód, samotność. Czułam się jak cień samej siebie. A Marek pojawił się nagle – przypadkiem poznany na szkoleniu z zarządzania stresem w Warszawie. Był inny. Słuchał, patrzył w oczy, śmiał się z moich żartów. I zaprosił mnie na herbatę do siebie.

Zanim wyszłam, kupiłam w cukierni drogie ciasto – sernik z malinami. Pomyślałam: niech to będzie coś wyjątkowego. Może to początek czegoś nowego?

Marek mieszkał w starej kamienicy na Pradze. Klatka schodowa pachniała kurzem i wilgocią. Drzwi otworzył mi z uśmiechem.

– Cześć, Kasiu! Wejdź, rozgość się – powiedział ciepło.

W środku było czysto, ale skromnie. Na ścianach wisiały stare zdjęcia rodzinne, a na stole leżały książki o psychologii i podróżach.

– Przyniosłam ciasto – powiedziałam, pokazując pudełko.

– Ooo, super! – ucieszył się, ale zamiast postawić je na stole, schował je do lodówki. – Najpierw herbata?

Patrzyłam, jak nalewa wodę do czajnika i wyciąga jedną torebkę herbaty z pudełka.

– Lubisz mocną czy słabą? – zapytał.

– Raczej mocną…

Zalał torebkę wodą i… podzielił ją na dwa kubki. Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć. Poczułam się dziwnie – jakby oszczędzał na mnie każdą złotówkę.

Rozmawialiśmy o wszystkim: o pracy (on był nauczycielem historii), o dzieciach (oboje mieliśmy po jednym synu), o marzeniach (on chciał kiedyś pojechać do Gruzji). Ale cały czas czułam w powietrzu coś nieuchwytnego – jakby Marek był gdzieś obok, ale nie ze mną.

Po godzinie rozmowy zapytałam:

– Może zjemy to ciasto?

– Wiesz co… może później? – odpowiedział wymijająco i zmienił temat.

Wyszłam od niego z uczuciem niedosytu i lekkiego rozczarowania. Po drodze zadzwoniła Anka:

– I jak było?

– Sama nie wiem… Dziwnie. Jakby coś ukrywał. Nawet ciasta nie chciał zjeść.

– Może ma żonę? Albo oszczędza na wszystkim?

Zaśmiałam się smutno. Przez kolejne dni Marek pisał do mnie krótkie wiadomości: „Miłego dnia”, „Jak tam praca?”. Ale nie zaprosił mnie już więcej.

Po tygodniu zadzwoniła do mnie jego była żona – znalazła mój numer przez wspólnych znajomych.

– Pani Katarzyno, proszę uważać na Marka. On… on nie jest gotowy na nowy związek. Po naszym rozwodzie zamknął się w sobie. Oszczędza na wszystkim, nawet na sobie. Nie potrafi już zaufać nikomu.

Poczułam ulgę i smutek jednocześnie. Zrozumiałam, że nie chodziło o mnie ani o ciasto. Marek bał się bliskości tak samo jak ja. Tylko że on wybrał samotność jako tarczę.

Wieczorem usiadłam przy stole z kubkiem herbaty (tym razem z dwóch torebek!) i zaczęłam pisać do Anki:

„Wiesz co? Chyba muszę najpierw nauczyć się być szczęśliwa sama ze sobą. Może wtedy spotkam kogoś, kto też będzie gotowy?”

Czasem zastanawiam się: ile razy jeszcze dam sobie szansę? Czy odwaga do miłości przychodzi z wiekiem, czy może trzeba ją w sobie wypracować? Co Wy o tym myślicie?