Miłość czy obowiązek? Historia Leny z Białegostoku

– Ty, Lenuś, nie trzep językiem. Najważniejsze, by dobrze wyjść za mąż. W każdym wypadku na tym skorzystasz – usłyszałam znowu od ciotki Haliny, kiedy tylko wspomniałam przy stole o swoich planach na przyszłość. Siedzieliśmy w ciasnej kuchni, gdzie zapach świeżo upieczonego chleba mieszał się z aromatem kawy. Mama z dumą patrzyła na mnie, ale w jej oczach czaił się niepokój. Ojciec milczał, jakby chciał zniknąć za gazetą.

Byłam jedyną córką, oczkiem w głowie rodziców. Od dziecka słyszałam, że jestem wyjątkowa, że świat stoi przede mną otworem – pod warunkiem, że nie będę wychylać się za bardzo. W Białymstoku wszyscy się znali. Każdy krok był komentowany przez sąsiadki spod trójki albo przez babcię Zosię z parteru. Dorastałam w cieple rodzinnego domu, ale coraz częściej czułam, że to ciepło zaczyna mnie dusić.

Pod koniec liceum zaczęłam marzyć o Warszawie. Chciałam studiować psychologię na Uniwersytecie Warszawskim. Wyobrażałam sobie wielkie miasto, gwar ulic, ludzi z różnych stron Polski, nowe możliwości. Kiedy pierwszy raz powiedziałam o tym mamie, jej twarz stężała.

– Córeczko, mamy tu dobry uniwersytet. Po co ci Warszawa? Tam tylko zgubisz się w tłumie. A tu jesteś u siebie – powiedziała cicho.

Ojciec odchrząknął i dodał:

– Lepiej zostań blisko domu. Zawsze możesz liczyć na naszą pomoc.

Ale ja już wtedy wiedziałam, że muszę spróbować. Chciałam być kimś więcej niż tylko „dobrą żoną” i „córką państwa Nowaków”.

Wszystko zmieniło się podczas rodzinnej kolacji na Wielkanoc. Ciotka Halina przyprowadziła ze sobą swojego syna – Artura. Był ode mnie starszy o pięć lat, pracował w urzędzie miasta i miał opinię „porządnego chłopaka”. Od razu poczułam na sobie spojrzenia wszystkich kobiet przy stole.

– Arturku, Lena też już dorosła – rzuciła ciotka z uśmiechem.

Mama spojrzała na mnie znacząco. Wiedziałam, co to znaczy. W naszym domu nie mówiło się wprost o takich rzeczach, ale wszyscy wiedzieli, że „dobre zamążpójście” to najlepszy los dla dziewczyny.

Po kolacji Artur zaproponował spacer po parku. Był miły, uprzejmy, opowiadał o swojej pracy i planach na przyszłość. Ale ja czułam się jak aktorka w źle napisanej sztuce. Nie było między nami iskry. Kiedy wróciliśmy do domu, mama zapytała:

– I jak? Podoba ci się Artur?

Wzruszyłam ramionami.

– Jest w porządku.

– W porządku? Lena, on jest świetną partią! – nie wytrzymała mama.

Od tego dnia zaczęły się codzienne rozmowy o „przyszłości”. Ciotka Halina coraz częściej wpadała na kawę, a Artur dzwonił wieczorami z pytaniem, czy nie chciałabym pójść do kina albo na spacer. Czułam się osaczona.

W międzyczasie dostałam list z Warszawy – zostałam przyjęta na studia! Moje serce zabiło mocniej, ale kiedy pokazałam list rodzicom, ich twarze pobladły.

– Lena, myśleliśmy, że już podjęłaś decyzję – powiedział ojciec poważnie.

– Przecież masz tu wszystko… i Artura – dodała mama.

Wybuchłam płaczem. Nie chciałam wybierać między rodziną a własnymi marzeniami. Przez kolejne dni w domu panowała cisza. Ojciec chodził ponury, mama płakała po kątach. Nawet babcia Zosia przestała mnie odwiedzać.

Pewnego wieczoru usiadłam z mamą w kuchni.

– Mamo… ja nie chcę wychodzić za mąż tylko dlatego, że tak trzeba. Chcę spróbować żyć po swojemu – powiedziałam cicho.

Mama spojrzała na mnie ze łzami w oczach.

– My tylko chcemy dla ciebie dobrze… Sama nie wiem, czy to szczęście jest w tej Warszawie czy tutaj… Ale pamiętaj: rodzina zawsze będzie twoim domem.

Spakowałam walizkę i wyjechałam do Warszawy. Pierwsze miesiące były trudne – tęsknota za domem ściskała gardło, a wielkie miasto przytłaczało anonimowością. Poznałam nowych ludzi, zaczęłam pracować w kawiarni i powoli odnajdywałam siebie.

Artur przestał dzwonić. Mama pisała krótkie smsy: „Dbaj o siebie” albo „Tęsknimy”. Ojciec milczał. Czułam się rozdarta między dwoma światami – tym starym, bezpiecznym i nowym, pełnym niepewności.

Po roku wróciłam do Białegostoku na święta. W domu było inaczej – mniej rozmów o zamążpójściu, więcej pytań o studia i życie w Warszawie. Mama przytuliła mnie mocno i powiedziała:

– Jesteś odważna, Lenuś. Może szczęście naprawdę trzeba znaleźć samemu?

Czasem zastanawiam się, czy dobrze zrobiłam. Czy rodzinna mądrość zawsze prowadzi do szczęścia? A może trzeba mieć odwagę szukać własnej drogi – nawet jeśli oznacza to rozczarowanie najbliższych?