„Nie dasz sobie rady sama” – historia o tym, jak ojcowska troska może ranić najbardziej

– Znowu nie zamknęłaś drzwi na klucz, Martyna! – głos taty odbił się echem po korytarzu. Stałam w przedpokoju z torbą na ramieniu, gotowa wyjść do pracy. Zamarłam. Miał rację – zapomniałam. Ale przecież to tylko jeden raz…

– Przepraszam, tato. Spieszyłam się – odpowiedziałam cicho, unikając jego wzroku.

– I co by było, gdyby ktoś wszedł? Ty naprawdę myślisz, że dasz sobie radę sama? – Jego słowa były jak zimny prysznic. Poczułam znajome ukłucie w żołądku. Miałam 29 lat, a czułam się jak dziecko przyłapane na kradzieży cukierka.

Od miesięcy nosiłam się z zamiarem wyprowadzki. Każda rozmowa z tatą kończyła się jednak podobnie: „Nie dasz sobie rady”, „Nie znasz życia”, „Nie masz pojęcia, ile to kosztuje”. Mama milczała, jakby bała się stanąć po którejkolwiek stronie. A ja? Ja coraz bardziej dusiłam się w tym domu.

Tego dnia w pracy nie mogłam się skupić. W głowie wciąż słyszałam jego głos. Przypominałam sobie wszystkie sytuacje, kiedy próbowałam być samodzielna: pierwszy raz gotowałam obiad (spaliłam ziemniaki), pierwszy raz jechałam sama samochodem (stłuczka na parkingu), pierwszy raz próbowałam załatwić coś w urzędzie (wróciłam z płaczem). Tata zawsze wtedy powtarzał: „Widzisz? Mówiłem”.

Wieczorem wróciłam do domu później niż zwykle. Tata siedział w kuchni z gazetą. Spojrzał na mnie znad okularów.

– Gdzie byłaś tak długo?

– Byłam z Olą na kawie – odpowiedziałam spokojnie.

– Znowu wydajesz pieniądze na głupoty. A potem będziesz narzekać, że ci nie starcza do pierwszego.

Zacisnęłam pięści pod stołem.

– Tato, mam 29 lat. Chcę spróbować żyć na własną rękę. Wynajęłam mieszkanie z koleżanką. Przeprowadzam się za tydzień.

Zapadła cisza. Mama spojrzała na mnie z przerażeniem, tata odłożył gazetę.

– Ty chyba żartujesz – powiedział powoli. – Ty? Sama? Przecież ty nawet nie wiesz, jak się płaci rachunki! Kto ci będzie gotował? Kto ci pomoże, jak zachorujesz?

– Poradzę sobie – wyszeptałam, choć sama nie byłam tego pewna.

Tata wstał od stołu i wyszedł bez słowa. Mama zaczęła płakać.

Przez kolejne dni atmosfera była gęsta jak śmietana. Tata prawie się do mnie nie odzywał. Mama próbowała mnie przekonać, żebym jeszcze poczekała: „Może za rok? Może jak znajdziesz stałą pracę?”. Ale ja już podjęłam decyzję.

W dzień przeprowadzki tata nawet nie wyszedł z pokoju. Pomagała mi tylko Ola i mój młodszy brat Bartek.

– Martyna, dasz radę – szepnął mi do ucha Bartek, kiedy wynosiliśmy ostatni karton.

Nowe mieszkanie było małe i trochę obskurne, ale moje. Pierwszej nocy nie mogłam zasnąć. Siedziałam na materacu i patrzyłam w sufit. W głowie huczały mi słowa taty: „Nie dasz sobie rady”.

Pierwsze tygodnie były trudne. Zgubiłam klucze do mieszkania, spóźniłam się z opłatą za prąd (odcięli nam na jeden dzień), przypaliłam garnek z makaronem. Ola śmiała się ze mnie: „No i co? Świat się nie zawalił!”.

Ale ja czułam presję. Każda porażka bolała podwójnie – bo wiedziałam, że tata tylko czeka na moje potknięcie.

Po miesiącu zadzwonił.

– Jak tam? – zapytał szorstko.

– W porządku – skłamałam.

– Nie potrzebujesz pieniędzy?

– Nie.

– No to dobrze…

Rozmowa była krótka i chłodna.

W pracy zaczęło mi iść lepiej. Dostałam podwyżkę. Z Olą urządziłyśmy mieszkanie po swojemu – kolorowe poduszki, plakaty na ścianach, kwiaty na parapecie. Czułam się coraz pewniej.

Pewnego wieczoru zadzwoniła mama:

– Tata miał dziś wysokie ciśnienie… Martwi się o ciebie. Może byś przyszła na obiad?

Poszłam. W domu panowała cisza. Tata siedział przy stole i patrzył przez okno.

– Cześć – powiedziałam niepewnie.

Nie odpowiedział. Dopiero przy deserze odezwał się:

– Wiesz… Ja tylko chcę dla ciebie dobrze. Ten świat jest okrutny. Nie chcę, żebyś cierpiała tak jak ja kiedyś…

Spojrzałam na niego inaczej niż zwykle. Zobaczyłam w nim nie surowego ojca, ale przestraszonego człowieka, który sam kiedyś musiał walczyć o przetrwanie.

– Tato… Ja muszę spróbować po swojemu. Nawet jeśli popełnię błędy.

Westchnął ciężko.

– Może masz rację… Ale pamiętaj – zawsze możesz wrócić do domu.

Uśmiechnęłam się przez łzy.

Dziś mija pół roku odkąd mieszkam sama. Nadal zdarzają mi się wpadki – czasem zapomnę o rachunku, czasem coś mi się przypali albo zgubię portfel. Ale żyję. I czuję się wolna.

Czasem zastanawiam się: czy rodzicielska troska zawsze musi ranić? Czy można kochać i jednocześnie pozwolić odejść? Jak wy przekonaliście swoich bliskich, że potraficie być dorośli?