Mamo, jeśli nie zaakceptujesz mojego wyboru, odejdę na zawsze…

– Mamo, jeśli nie zaakceptujesz mojego wyboru, odejdę. Na zawsze… – powtórzyłem cicho, patrząc jej prosto w oczy. W pokoju panowała cisza tak gęsta, że aż bolały mnie uszy. Mama stała przy kuchennym stole, ściskając w dłoniach kubek z herbatą. Jej palce drżały, a spojrzenie było twarde jak lód.

– Wojtek, nie wygłupiaj się – powiedziała w końcu, ale jej głos był słaby. – Jesteś moim synem. Nie możesz tak po prostu…

– Mogę – przerwałem jej. – I zrobię to, jeśli będziesz dalej udawać, że nie widzisz tego, kim jestem.

Wyszedłem z domu trzaskając drzwiami. Po raz pierwszy w życiu poczułem się dorosły i jednocześnie przerażony. Zimny wiatr uderzył mnie w twarz, kiedy szedłem przez osiedle w stronę stacji kolejowej. W głowie miałem mętlik. Czy naprawdę jestem gotów zostawić wszystko? Dom, w którym dorastałem, zapach świeżo pieczonego chleba o poranku, nawet te kłótnie o drobiazgi…

Wsiadłem do podmiejskiej elektryczki. Wolnych miejsc było pod dostatkiem. Wybrałem to przy oknie. Co chwilę drzwi z hałasem odsuwały się, wpuszczając nowych pasażerów. Naprzeciw mnie usiadła starsza para. Kobieta zaszeleściła torebką, wyciągnęła dwie drożdżówki i zaczęli jeść. Zapach świeżego ciasta rozniósł się po przedziale. Przypomniało mi się dzieciństwo – mama piekąca drożdżówki na niedzielę, tata jeszcze wtedy żył…

Zacisnąłem pięści na kolanach. Przecież nie chodziło tylko o mnie. Chodziło o nas wszystkich. O to, że mama nie potrafiła zaakceptować mojego związku z Michałem. O to, że dla niej byłem wciąż tym małym chłopcem w krótkich spodenkach, który nie miał prawa decydować o swoim szczęściu.

Telefon zawibrował w kieszeni. Wiadomość od Michała: „Jesteś już w drodze? Kocham cię.” Uśmiechnąłem się smutno. On był moją przystanią. To dla niego miałem odwagę postawić wszystko na jedną kartę.

Pociąg ruszył. Za oknem przesuwały się znajome krajobrazy – blokowiska Pragi-Północ, potem pola i lasy pod Warszawą. Każdy kilometr oddalał mnie od domu i od mamy.

Przypomniałem sobie naszą ostatnią rozmowę sprzed tygodnia.

– Wojciechu, co ludzie powiedzą? – spytała wtedy cicho.

– Mamo, to moje życie! – odpowiedziałem z rozpaczą.

– Ale ja chcę dla ciebie dobrze…

– Dla mnie czy dla siebie?

Nie odpowiedziała. Widziałem łzy w jej oczach.

Wiedziałem, że dla niej to nie była tylko kwestia opinii sąsiadek czy rodziny z Białegostoku. To był strach przed tym, co nieznane. Przed tym, że jej syn jest inny niż wszyscy kuzyni i dzieci znajomych.

Z zamyślenia wyrwał mnie głos starszego pana naprzeciwko:

– Przepraszam młody człowieku, czy pan wysiada na Wesołej?

– Nie, jadę dalej – odpowiedziałem.

– Aha… bo my zawsze tam wysiadamy do wnuczki – uśmiechnął się ciepło.

Zazdrościłem im tej prostoty. Tego spokoju rodzinnego życia bez dramatów i tajemnic.

Pociąg zatrzymał się na kolejnej stacji. Do przedziału weszła kobieta z małym chłopcem. Dziecko zaczęło płakać – chciało do mamy na kolana. Kobieta przytuliła go mocno i zaczęła szeptać coś do ucha. Patrzyłem na nich i poczułem ukłucie zazdrości i żalu.

Czy moja mama kiedykolwiek będzie mogła mnie tak przytulić? Czy kiedyś zaakceptuje Michała? Czy będziemy mogli razem przyjechać na Wigilię bez udawania?

Telefon znów zawibrował. Tym razem to była mama:

„Wojtek, wróć do domu. Porozmawiajmy jeszcze raz.”

Zacisnąłem powieki. W głowie miałem tysiące myśli: a jeśli wrócę i znów usłyszę tylko wyrzuty? A jeśli już nigdy nie będziemy rodziną?

Pociąg zwolnił przed następną stacją. Zrobiło mi się duszno. Wysiadłem na peronie w Otwocku i usiadłem na ławce pod wiatą.

Wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem do Michała.

– Cześć…

– Hej! Gdzie jesteś?

– Wysiadłem wcześniej… Muszę pomyśleć.

– Kocham cię – powiedział cicho Michał.

– Ja ciebie też.

Rozłączyłem się i spojrzałem w niebo. Nadciągały ciężkie chmury. Zaczynało padać.

Wróciłem myślami do dzieciństwa: do tych wszystkich chwil, kiedy mama była moją bohaterką; kiedy tuliła mnie po nocnych koszmarach; kiedy uczyła mnie jeździć na rowerze; kiedy płakała po śmierci taty i mówiła mi, że teraz musimy być silni dla siebie nawzajem.

A teraz? Teraz byłem dorosły i musiałem być silny dla siebie samego.

Wstałem z ławki i ruszyłem przed siebie przez mokre ulice Otwocka. Każdy krok był ciężki jakby ważył tonę.

W końcu zadzwoniłem do mamy.

– Mamo…

– Wojtek! Synku…

Usłyszałem łkanie po drugiej stronie słuchawki.

– Mamo… ja naprawdę kocham Michała. I chcę być szczęśliwy. Chcę mieć rodzinę… swoją rodzinę.

Cisza.

– Boję się… – wyszeptała mama.

– Ja też się boję – odpowiedziałem szczerze – ale bardziej boję się życia bez ciebie.

Siedzieliśmy tak w milczeniu przez długą chwilę.

– Daj mi czas… – powiedziała w końcu mama.

Rozłączyliśmy się bez słowa pożegnania.

Stałem pod drzewem, mokry od deszczu i łez. Wiedziałem już jedno: nie mogę żyć w kłamstwie ani dla niej, ani dla siebie.

Czy każda miłość musi kosztować aż tyle bólu? Czy rodzina zawsze musi wybierać między tradycją a szczęściem dziecka? Może kiedyś znajdziemy wspólny język… Może.