Miłość matki na rozdrożu: Jak rozwód córki rozdarł naszą rodzinę

– Mamo, nie rozumiesz! On mnie niszczy! – krzyczała Martyna, a jej głos odbijał się echem od ścian naszej kuchni. Stałam przy zlewie, ściskając w dłoni kubek z herbatą tak mocno, że aż bolały mnie palce. Widziałam jej łzy, czułam jej ból – i wiedziałam, że muszę być po jej stronie. Przecież zawsze byłam.

Martyna była moją jedynaczką, moim słońcem i powietrzem. Od dziecka trzymałyśmy się razem – po śmierci jej ojca to ja byłam wszystkim: matką, ojcem, przyjaciółką. Gdy dorosła i wyszła za Pawła, czułam dumę i niepokój. Ale ufałam jej wyborom. Przynajmniej wtedy.

Kiedy zaczęły się kłopoty w ich małżeństwie, Martyna przychodziła do mnie coraz częściej. Najpierw były łzy i żale: że Paweł nie wraca na noc, że coraz częściej podnosi głos, że nie rozumie jej zmęczenia po pracy i opiece nad małą Zosią. Potem pojawiły się podejrzenia o zdradę. Słuchałam tego wszystkiego z rosnącym gniewem. Jak on mógł ją tak traktować? Moje dziecko!

– Mamo, musisz mi pomóc. Sama sobie nie poradzę – powiedziała pewnego wieczoru, a ja bez wahania obiecałam wsparcie.

Wciągnęło mnie to wszystko jak wir. Byłam na każdej rozprawie rozwodowej, pisałam pisma do sądu, rozmawiałam z adwokatką Martyny. Paweł stał się dla mnie wrogiem numer jeden. Gdy próbował zadzwonić albo przyjść do domu po rzeczy, stawałam w drzwiach jak lwica broniąca młodych.

– Nie masz tu czego szukać! – syczałam przez zaciśnięte zęby.

Martyna patrzyła na mnie z wdzięcznością i ulgą. Czułam się potrzebna jak nigdy wcześniej.

Rozwód był brudny i bolesny. Zosia płakała nocami, Martyna chudła w oczach. Ja gotowałam obiady, sprzątałam, odbierałam wnuczkę z przedszkola – byle tylko odciążyć córkę. Wierzyłam, że kiedy to się skończy, wszystko wróci do normy.

Ale nic nie wróciło.

Pół roku po rozwodzie Martyna zaczęła się zmieniać. Coraz częściej wychodziła wieczorami, zostawiając Zosię pod moją opieką. Wracała późno, czasem podpita, czasem roztrzęsiona. Próbowałam rozmawiać:

– Martynko, co się dzieje? Może powinnaś odpocząć, pobyć z Zosią?

– Mamo, daj mi żyć! – rzucała przez ramię.

Zaczęły się kłótnie. O wszystko: o bałagan w domu, o pieniądze, o to, że „wtrącam się w jej życie”.

– Ty zawsze musisz mieć rację! Myślisz, że jesteś lepsza ode mnie? – wykrzyczała pewnego dnia.

Zamurowało mnie. Przecież robiłam to wszystko dla niej! Dla nich obu!

Pewnego wieczoru wróciła do domu z nowym partnerem – Łukaszem. Był głośny, pewny siebie, śmiał się z moich uwag o porządku i wychowaniu Zosi.

– Pani Halino, niech pani da młodym trochę luzu – powiedział z uśmiechem.

Martyna patrzyła na niego jak zahipnotyzowana. Zosia chowała się za moimi plecami.

Zaczęłam czuć się obco we własnym domu. Martyna coraz częściej wyjeżdżała na weekendy z Łukaszem, zostawiając mi wnuczkę bez słowa wdzięczności. Gdy próbowałam zwrócić uwagę:

– Martyna, Zosia tęskni za tobą…

– Przestań mnie kontrolować! – przerywała mi ostro.

W końcu doszło do wybuchu. Był piątek wieczór, Martyna szykowała się do wyjścia.

– Znowu zostawiasz Zosię? – zapytałam cicho.

– Tak! Bo mam prawo do życia! Ty nigdy tego nie zrozumiesz! – krzyczała.

– Ja? Ja nie rozumiem? To ja tu siedzę z twoim dzieckiem nocami!

– Bo sama tego chcesz! Może czas wreszcie pomyśleć o sobie!

Wyszła trzaskając drzwiami. Zosia tuliła się do mnie zapłakana.

Tamtej nocy długo nie mogłam zasnąć. Myśli kłębiły mi się w głowie: gdzie popełniłam błąd? Czy za bardzo ją chroniłam? Czy powinnam była pozwolić jej upaść?

Następnego dnia Martyna wróciła późno. Była zimna i obojętna.

– Musimy ustalić zasady – powiedziała bez emocji. – Od teraz nie będziesz decydować o moim życiu ani o Zosi.

Poczułam się jak zbędny mebel w jej mieszkaniu.

Przez kolejne tygodnie nasze relacje były coraz gorsze. Martyna zaczęła ograniczać moje kontakty z wnuczką. Czułam się zdradzona przez własne dziecko.

Pewnego dnia przyszła do mnie sąsiadka:

– Halina, widziałam Martynę z Łukaszem pod blokiem… Kłócili się strasznie…

Serce mi ścisnęło. Chciałam pomóc, ale Martyna nie chciała już ze mną rozmawiać.

W końcu przestała odbierać telefony. Przestała przychodzić. Zosia została u Pawła na weekendy coraz częściej.

Zostałam sama w pustym mieszkaniu pełnym wspomnień i zdjęć z czasów, gdy byłyśmy nierozłączne.

Czasem myślę: czy naprawdę można kochać za bardzo? Czy matczyna miłość może stać się ciężarem?

Czy wy też kiedyś poczuliście się obcy we własnej rodzinie?