Najlepszy mąż to ten, którego nie ma – historia Bożeny

– Bożena, ty znowu siedzisz sama przy stole? – głos sąsiadki, pani Marii, rozległ się zza cienkiej ściany. Zignorowałam ją, jak zwykle. W moim mieszkaniu od sześciu lat panowała cisza, którą przerywały tylko dźwięki telewizora i czasem dzwonek telefonu. Ale telefon dzwonił coraz rzadziej. Córka, Ania, już rok temu wyszła za mąż i wyjechała do Krakowa. Dzwoniła rzadko, a nasze rozmowy sprowadzały się do „Mamo, wszystko w porządku”. A nikt nie pytał o porządek Bożeny.

Siedziałam przy kuchennym stole, patrząc na kubek zimnej kawy. Zegar tykał głośniej niż zwykle. Sześć lat minęło od rozwodu. Sześć niekończących się zim, wiosen, lat i jesieni. Czasem wydawało mi się, że to nie ja żyję, tylko jakaś inna kobieta, która przypadkiem zamieszkała w moim ciele. Przestałam wierzyć w cuda. Przestałam wierzyć w ludzi. Najlepszy mąż to ten, którego nie ma – powtarzałam sobie w myślach jak mantrę.

Mój były mąż, Andrzej, był człowiekiem trudnym. Wszyscy mówili: „Bożena, masz szczęście, że masz takiego pracowitego męża”. Ale nikt nie widział tych wieczorów, kiedy wracał do domu i wyładowywał na mnie swoje frustracje. Nikt nie słyszał słów, które wbijały się w serce jak igły: „Jesteś nikim”, „Gdyby nie ja, nie miałabyś niczego”. Przez lata wierzyłam, że tak musi być. Że kobieta powinna znosić. Dla dziecka. Dla rodziny. Dla świętego spokoju.

Pewnego dnia Ania wróciła ze szkoły zapłakana. Miała wtedy czternaście lat. „Mamo, dlaczego tata na ciebie krzyczy? Dlaczego płaczesz po nocach?” Nie umiałam jej odpowiedzieć. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam o rozwodzie. Ale bałam się. Bałam się samotności bardziej niż przemocy słów.

Odeszłam dopiero wtedy, gdy Andrzej uderzył mnie po raz pierwszy. To był impuls – spakowałam siebie i Anię w jedną noc i wyjechałyśmy do mojej matki do Piotrkowa Trybunalskiego. Tam zaczęło się nowe życie. Ale czy naprawdę nowe? Praca w sklepie spożywczym, wynajęte mieszkanie na czwartym piętrze bez windy i wieczne zmęczenie.

Ania dorastała szybko. Była mądrzejsza ode mnie – nie pozwalała sobie wejść na głowę, walczyła o swoje marzenia. Zdała maturę z wyróżnieniem i dostała się na studia do Krakowa. Byłam z niej dumna, choć serce mi pękało na myśl o rozłące.

Kiedy wyjechała, zostałam sama z ciszą i wspomnieniami. Przez pierwsze miesiące czułam ulgę – nikt nie krzyczał, nikt nie oceniał. Ale potem przyszła pustka. Każdy dzień był taki sam: praca, zakupy, samotny obiad przy kuchennym stole i wieczory z telewizorem.

Czasem próbowałam rozmawiać z koleżankami z pracy. Ale one miały swoje rodziny, swoje problemy. „Bożena, znajdź sobie kogoś” – radziły mi. Ale ja już nie chciałam nikogo znajdować. Bałam się zaufać komukolwiek.

Pewnego dnia zadzwoniła Ania.
– Mamo, wszystko w porządku?
– Tak, kochanie – skłamałam automatycznie.
– A u ciebie?
– W porządku – odpowiedziała równie szybko.
Zawiesiła się cisza.
– Mamo… czy ty jesteś szczęśliwa?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Czy można być szczęśliwą po tylu latach bólu? Czy można nauczyć się żyć samemu?

Wieczorem długo patrzyłam w sufit. Przypomniałam sobie słowa mojej babci: „Najlepszy mąż to żaden mąż”. Wtedy śmiałam się z tego powiedzenia. Teraz rozumiałam je aż za dobrze.

Kilka dni później spotkałam na klatce schodowej pana Zbyszka z trzeciego piętra.
– Dzień dobry pani Bożeno! – uśmiechnął się szeroko.
– Dzień dobry – odpowiedziałam chłodno.
– Może pójdziemy kiedyś na spacer? – zaproponował nieśmiało.
Zaskoczył mnie tą propozycją. Zawsze wydawał mi się sympatyczny, ale…
– Dziękuję, ale nie mam czasu – skłamałam.
Uśmiech zniknął z jego twarzy.

Wróciłam do mieszkania i poczułam wyrzuty sumienia. Może powinnam spróbować? Może życie nie kończy się po pięćdziesiątce? Ale zaraz potem przypomniałam sobie Andrzeja i jego słowa: „Jesteś nikim”.

W pracy szefowa zaczęła narzekać na moje spóźnienia.
– Bożena, co się z tobą dzieje? Jesteś rozkojarzona.
– Nic takiego – odpowiedziałam cicho.
Ale prawda była taka, że coraz trudniej było mi rano wstać z łóżka. Coraz częściej myślałam o tym, żeby rzucić wszystko i wyjechać gdzieś daleko – może do Ani do Krakowa?

W niedzielę odwiedziła mnie pani Maria.
– Bożena, nie możesz tak żyć! Musisz coś zmienić!
Popatrzyłam na nią bezradnie.
– Ale co mam zrobić? Mam pięćdziesiąt dwa lata! Kto mnie potrzebuje?
– Ty sama siebie potrzebujesz! – odpowiedziała stanowczo.

Tej nocy długo płakałam. Po raz pierwszy od dawna pozwoliłam sobie na łzy. Rano spojrzałam w lustro i zobaczyłam zmęczoną kobietę o siwych włosach i smutnych oczach. Ale gdzieś głęboko poczułam iskierkę buntu.

Następnego dnia zadzwoniłam do Ani.
– Córciu… czy mogę cię odwiedzić?
Usłyszałam w jej głosie zaskoczenie i radość jednocześnie.
– Oczywiście! Przyjedź kiedy chcesz!

Spakowałam walizkę i po raz pierwszy od lat poczułam nadzieję. Może jeszcze coś dobrego mnie czeka? Może najlepszy mąż to rzeczywiście żaden mąż… ale czy najlepsze życie to samotność?

Czasem zastanawiam się: czy lepiej być samą niż z kimś, kto rani? Czy można jeszcze nauczyć się ufać ludziom po tylu latach rozczarowań? A może szczęście to coś zupełnie innego niż myślałam?