Moja siostra oddała wszystko swoim dzieciom, a gdy zachorowała, została sama. Czy naprawdę na to zasłużyła?
— Mamo, nie możesz znowu prosić mnie o pomoc. Mam swoje życie! — głos Agaty rozbrzmiewał w słuchawce ostro, niemal zniecierpliwiony.
Stałam w kuchni mojej siostry, patrząc na nią, jak drżącymi dłońmi odkłada telefon. Jej oczy były czerwone od płaczu, a ramiona opadły bezsilnie. W powietrzu unosił się zapach świeżo upieczonego chleba, który jeszcze rano piekła dla swoich dzieci, choć od miesięcy nie miała siły nawet wstać z łóżka.
— Znowu nie przyjdą? — zapytałam cicho, choć znałam już odpowiedź.
— Mają swoje sprawy — odpowiedziała szeptem. — Praca, studia, chłopak… Zawsze coś ważniejszego ode mnie.
Moja siostra, Marta, była kobietą niezwykłą. Zawsze powtarzała, że dzieci są jej całym światem. Kiedy jej mąż, Tomek, zostawił ją dla koleżanki z pracy, miała wtedy trzydziestkę na karku i trójkę małych dzieci: Agatę, Pawła i Kasię. Nigdy nie chciała już nikogo innego. „Nie będę nikomu przeszkadzać w życiu”, mówiła. „Dzieci mi wystarczą”.
Pracowała ciężko — najpierw w barze mlecznym na osiedlu, potem w restauracji na rynku. Miała trzy dyplomy: kucharza, technika żywienia i magistra pedagogiki. Ale zawsze wracała do domu zmęczona, z torbami pełnymi zakupów dla dzieci. Nowe buty dla Agaty, podręczniki dla Pawła, sukienka na bal dla Kasi. Dla siebie nigdy nic.
Pamiętam, jak kiedyś zapytałam ją: — Marta, a ty? Co z tobą? Kiedy ostatnio byłaś u fryzjera?
Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się smutno: — Nie mam czasu. Dzieci są ważniejsze.
Dzieci… Dziś każde z nich mieszka osobno. Agata pracuje w korporacji w Warszawie, Paweł studiuje informatykę w Krakowie, Kasia wyjechała do Anglii. Odwiedzają Martę tylko od święta. Czasem nawet wtedy nie przyjeżdżają — wysyłają kartkę albo SMS-a.
Kiedy pół roku temu Marta zaczęła się źle czuć, myślałyśmy, że to zwykłe przemęczenie. Ale lekarz powiedział: nowotwór trzustki. Szok. Świat się zatrzymał.
— Powiedz dzieciom — prosiłam ją wtedy. — Potrzebujesz ich.
— Nie chcę ich martwić — odpowiedziała cicho. — Mają swoje życie.
Ale powiedziała. Zadzwoniła do każdego z nich osobno. Agata płakała przez telefon i obiecała przyjechać „jak tylko będzie mogła”. Paweł powiedział: „Mamo, trzymaj się! Muszę zaliczyć sesję”. Kasia napisała maila: „Mamo, jestem z tobą myślami”.
Mijały tygodnie. Marta słabła z dnia na dzień. Ja byłam przy niej codziennie — gotowałam rosół, sprzątałam mieszkanie, podawałam leki. Dzieci dzwoniły rzadko. Czasem wysyłały pieniądze na konto.
Pewnego dnia Marta poprosiła mnie:
— Zadzwoń do nich jeszcze raz. Może jak ty powiesz…
Wybrałam numer Agaty.
— Ciociu, ja naprawdę nie mogę teraz przyjechać! Szef mnie zwolni! — usłyszałam zirytowany głos.
Paweł był bardziej rzeczowy:
— Ciociu, ja mam egzaminy i projekt do oddania. Może w wakacje?
Kasia nawet nie odebrała.
Wróciłam do Marty i zobaczyłam łzy spływające po jej policzkach.
— Może źle ich wychowałam? Może za bardzo się starałam? — szepnęła drżącym głosem.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przecież widziałam przez lata jej poświęcenie — jak biegała na wywiadówki, jak szykowała kanapki na szkolne wycieczki, jak siedziała po nocach nad zadaniami domowymi dzieci.
Pewnego wieczoru Marta poprosiła mnie o przysługę:
— Napisz do nich wiadomość ode mnie. Powiedz im… że ich kocham i że czekam.
Napisałam więc SMS-a do każdego z nich:
„Mama bardzo za Wami tęskni. Jest coraz słabsza. Prosi, żebyście ją odwiedzili chociaż na chwilę”.
Odpowiedzi przyszły po kilku godzinach:
Agata: „Mamo, nie mogę teraz przyjechać. Przepraszam”.
Paweł: „Może za tydzień”.
Kasia: cisza.
Marta przestała pytać o dzieci. Coraz częściej patrzyła w okno i milczała godzinami.
Pewnego dnia usłyszałam dzwonek do drzwi. Otworzyłam — stał tam listonosz z paczką od Kasi z Anglii: herbata i czekoladki. Marta spojrzała na paczkę i rozpłakała się:
— Nawet nie zadzwoniła… Nawet nie zapytała, jak się czuję…
Tydzień później Marta trafiła do szpitala. Byłam przy niej codziennie. Dzieci nie przyjechały ani razu.
Ostatnie słowa Marty przed śmiercią brzmiały:
— Powiedz im… że zawsze ich kochałam… nawet jeśli mnie zapomnieli…
Dziś siedzę sama w jej pustym mieszkaniu i patrzę na zdjęcia dzieci na komodzie. Zastanawiam się: czy naprawdę można dać komuś wszystko i zostać tak boleśnie samemu? Czy miłość matki naprawdę jest bezwarunkowa? Czy dzieci kiedykolwiek zrozumieją, co straciły?
A Wy… co byście zrobili na moim miejscu? Czy można wybaczyć taką obojętność własnym dzieciom?