Kiedy nasze mamy zostały przyjaciółkami: „Przypadkiem wpuściliśmy je do naszych planów. To był jak wybuch reaktora” – historia o tym, jak jedno spotkanie zmieniło wszystko
– Mamo, proszę cię, nie zaczynaj znowu! – niemal krzyknęłam, czując jak łzy napływają mi do oczu. Siedzieliśmy w ciasnej kawiarni na rogu ulicy Piłsudskiego, a atmosfera była gęsta jak śmietana w serniku mojej babci. Obok mnie siedział mój narzeczony, Bartek, ściskając moją dłoń pod stołem. Po drugiej stronie – nasze mamy: moja, pani Grażyna, i jego, pani Halina. Obie z minami tak poważnymi, jakby właśnie miały decydować o losach świata.
– Ależ kochanie, przecież chcemy tylko pomóc! – Grażyna spojrzała na Halinę, szukając wsparcia. – Prawda, Halinko?
Halina skinęła głową z energią, której nie widziałam u niej nigdy wcześniej. – Oczywiście! Ślub to poważna sprawa. Trzeba wszystko zaplanować, przemyśleć…
Bartek próbował załagodzić sytuację: – Mamo, naprawdę doceniamy wasze rady, ale chcieliśmy zrobić to po swojemu. Skromnie. Bez wielkiego wesela.
Wtedy się zaczęło. Nasze mamy spojrzały na siebie i nagle coś między nimi zaiskrzyło. Jakby przez lata czekały na ten moment – wspólny cel, wspólna misja. W jednej chwili zapomniały o wszystkich dawnych sporach o to, kto lepiej gotuje bigos czy kto ma ładniejszy balkon. Teraz były drużyną.
– Skromnie? – Grażyna uniosła brwi. – Dziecko, ślub bierze się raz w życiu! Musisz mieć piękną suknię, orkiestrę i porządne zdjęcia! Halinko, pamiętasz wesele mojej kuzynki? To był dopiero bal!
Halina aż klasnęła w dłonie: – I koniecznie musimy zamówić tort u tej pani z osiedla! No i sala w Domu Kultury jest jeszcze wolna na wrzesień!
Patrzyłam na Bartka z niedowierzaniem. Przecież jeszcze godzinę temu byliśmy pewni siebie – młodzi, zakochani, gotowi na szybki ślub w urzędzie i małe przyjęcie dla najbliższych. Teraz nasze plany rozpadały się na kawałki pod naporem matczynej energii.
Po powrocie do domu długo milczeliśmy. W końcu Bartek powiedział cicho:
– Moja mama nigdy nie była taka… stanowcza. Co my narobiliśmy?
Nie wiedziałam. Czułam się jak dziecko, które przypadkiem uruchomiło alarm przeciwpożarowy w szkole.
Następne dni były jak jazda bez trzymanki. Telefony dzwoniły od rana do nocy. Grażyna i Halina spotykały się codziennie – raz u jednej, raz u drugiej. Plany rosły jak ciasto drożdżowe: lista gości wydłużała się z każdym dniem („No bo jak nie zaprosić cioci Krysi z Radomia?”), menu stawało się coraz bardziej wykwintne („Muszą być pierogi ruskie i schabowy!”), a dekoracje… O matko! Kwiaty, balony, nawet fontanna z czekolady!
Próbowałam rozmawiać z mamą:
– Mamo, my naprawdę nie chcemy wielkiego wesela…
– Ależ kochanie! – przerywała mi za każdym razem. – Zobaczysz, będziesz mi jeszcze dziękować!
Bartek miał podobnie:
– Mamo, proszę cię…
– Synku! To dla waszego dobra!
Czułam się coraz bardziej bezradna. Z Bartkiem zaczęliśmy się kłócić o drobiazgi: o to, czy powinniśmy się postawić naszym mamom; o to, czy nie lepiej po prostu uciec i wziąć ślub po cichu; o to, czy w ogóle jesteśmy gotowi na wspólne życie skoro nie umiemy postawić granic własnym rodzicom.
Pewnego wieczoru usiedliśmy razem na ławce pod blokiem.
– Może to znak? – powiedział Bartek ponuro. – Może nie powinniśmy się spieszyć?
Zabolało mnie to bardziej niż chciałam przyznać.
– Chcesz się wycofać?
– Nie wiem… Po prostu… To wszystko wymyka się spod kontroli.
Wtedy zadzwoniła moja mama:
– Kochanie! Halinka właśnie znalazła świetnego DJ-a! Musisz go poznać! Jutro przyjdźcie na kolację!
Poczułam, że pękam.
– Mamo, przestańcie! To nasz ślub! Nasze życie!
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Ale my tylko chcemy dobrze… – powiedziała cicho.
Rozłączyłam się i rozpłakałam.
Następnego dnia postanowiliśmy z Bartkiem zrobić coś szalonego. Pojechaliśmy do urzędu stanu cywilnego i zapytaliśmy o najbliższy wolny termin. Był za dwa tygodnie. Zarezerwowaliśmy go bez słowa nikomu.
Wieczorem zaprosiliśmy nasze mamy na kawę.
– Mamy wam coś do powiedzenia – zaczęłam drżącym głosem. – Bierzemy ślub za dwa tygodnie. W urzędzie. Bez wesela.
Obie patrzyły na nas przez chwilę w milczeniu.
– Ale… jak to? – Halina była bliska łez.
– Tak po prostu? Bez rodziny? Bez przyjęcia?
Bartek objął mnie ramieniem.
– Tak po prostu. Chcemy zacząć nasze życie po swojemu.
Grażyna spuściła głowę.
– Myślałam… że będziemy częścią tego dnia…
Poczułam ukłucie winy.
– Jesteście częścią naszego życia. Ale musicie pozwolić nam być dorosłymi.
Wyszły bez słowa. Przez kilka dni nie odbierały telefonów.
W końcu przyszły do nas razem. Wyglądały na zmęczone i smutne.
– Przepraszamy – powiedziała moja mama cicho. – Chciałyśmy dobrze… Ale chyba przesadziłyśmy.
Halina dodała: – Po prostu tak bardzo was kochamy…
Przytuliłyśmy się wszyscy razem i płakaliśmy długo.
Ślub odbył się skromnie, ale pięknie. Byli nasi rodzice i najbliżsi przyjaciele. Po wszystkim poszliśmy na lody do tej samej kawiarni na rogu Piłsudskiego.
Czasem myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy można kochać za bardzo? Czy da się znaleźć równowagę między wdzięcznością a własną niezależnością? Może wy macie odpowiedź?