Tam, gdzie nikt nie zaginie – historia Heleny Markowej
Minęło już dziewięć miesięcy, odkąd Artur zamilkł. Siedzę przy kuchennym stole, wpatrując się w stary kalendarz, na którym kiedyś zaznaczałam każdy dzień jego nieobecności. Teraz kartki wiszą bezwładnie, a ja już nawet nie wiem, który to tydzień. Każdy poranek zaczynam od sprawdzenia skrzynki pocztowej – o świcie, gdy pierwsze promienie słońca muskają dachy domów w naszej wsi pod Olsztynem. Zawsze mam nadzieję, że znajdę tam choćby kartkę, krótką wiadomość: „Mamo, żyję”. Ale skrzynka jest pusta. Zawsze pusta.
– Helena, znowu tam idziesz? – głos mojego męża, Jana, rozbrzmiewa w kuchni z nutą irytacji. – Ile razy ci mówiłem, że to nie ma sensu? Gdyby chciał się odezwać, już dawno by to zrobił.
Patrzę na niego bez słowa. On nie rozumie. Nikt nie rozumie. Dla niego Artur był zawsze problemem – za cichy, za zamknięty w sobie, za bardzo „inny”. Dla mnie był wszystkim. Moim jedynym synem.
Wszyscy w wiosce wiedzą o naszym nieszczęściu. Sąsiedzi patrzą na mnie z litością albo z ukrytą satysfakcją. Pani Kowalska zza płotu szepcze do innych: „Może uciekł do miasta? Może coś przeskrobał?”. A ja wiem, że Artur nigdy by mnie tak nie zostawił bez słowa.
Pamiętam ostatnią rozmowę. Był wieczór, padał deszcz. Siedział przy stole, bawiąc się kluczami od roweru.
– Mamo, czy ty mnie w ogóle znasz? – zapytał nagle, patrząc mi prosto w oczy.
– Oczywiście, że cię znam – odpowiedziałam odruchowo.
– Nie sądzę – rzucił cicho i wyszedł z domu. To były jego ostatnie słowa.
Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Jan zamknął się w sobie jeszcze bardziej. Przestał ze mną rozmawiać o Arturze. Córka, Magda, rzadko dzwoni – mieszka w Gdańsku i twierdzi, że muszę „iść dalej”. Ale jak mam iść dalej, kiedy moje serce zostało gdzieś pomiędzy tymi ścianami?
Policja przyjeżdżała kilka razy. Przeszukiwali lasy, rozmawiali z sąsiadami. Nic nie znaleźli. Jeden z młodych policjantów powiedział mi kiedyś na boku:
– Proszę pani, czasem ludzie po prostu chcą zniknąć.
Ale ja wiem, że Artur nie byłby zdolny do czegoś takiego. Był wrażliwy, zamknięty w sobie, ale nigdy nie uciekłby bez słowa.
Zaczęłam szukać sama. Przeglądałam jego rzeczy – zeszyty z liceum, stare zdjęcia, nawet pamiętnik, który ukrywał pod materacem. Tam znalazłam kilka niepokojących wpisów:
„Czuję się tu obcy. Jakby nikt mnie nie widział naprawdę.”
„Czasem myślę o tym, żeby po prostu wyjść i już nie wrócić.”
Serce mi ściskało przy każdym słowie. Czy naprawdę go nie znałam? Czy byłam tak ślepa?
Pewnego dnia przyszła do mnie sąsiadka, pani Zofia.
– Helenko, musisz się trzymać – powiedziała cicho. – Ale może powinnaś pogodzić się z tym, że on nie wróci?
Popatrzyłam na nią ze łzami w oczach.
– Jak można pogodzić się z czymś takim? To moje dziecko!
Zofia westchnęła i przytuliła mnie mocno. Wtedy po raz pierwszy pozwoliłam sobie zapłakać przy kimś innym.
Wieczorami siadam przy oknie i patrzę na drogę prowadzącą do lasu. Czasem wydaje mi się, że widzę jego sylwetkę między drzewami. Słyszę śmiech dzieci bawiących się na podwórku i przypominam sobie Artura jako małego chłopca – jak biegał po łące z psem Borysem.
Jan coraz częściej wraca późno do domu. Unika rozmów o synu. Pewnego razu wybuchł:
– Przestań żyć przeszłością! Mamy jeszcze Magdę! Życie toczy się dalej!
– Ale ja nie potrafię! – krzyknęłam przez łzy. – Ty możesz zapomnieć? Bo ja nie!
Wtedy wyszedł trzaskając drzwiami. Od tamtej pory rozmawiamy tylko o codziennych sprawach – zakupy, rachunki, pogoda.
Czasem myślę o tym, żeby pojechać do miasta i szukać go sama. Ale gdzie miałabym zacząć? Olsztyn jest duży, a ja mam tylko kilka zdjęć i wspomnień.
Pewnej nocy obudziłam się z krzykiem. Śniło mi się, że Artur stoi na progu domu i mówi: „Mamo, przepraszam”. Obudziłam Jana, ale on tylko przewrócił się na drugi bok.
Zaczęłam pisać listy do Artura. Codziennie jeden list – opowiadam mu o wszystkim: o pogodzie, o tym jak kwitną jabłonie za domem, o tym jak bardzo za nim tęsknię. Chowam je do pudełka pod łóżkiem. Może kiedyś wróci i je przeczyta?
Czasem nachodzi mnie myśl: a co jeśli naprawdę go zawiodłam? Może powinnam była bardziej go słuchać? Może powinnam była powiedzieć mu częściej, że go kocham?
W naszej rodzinie nigdy nie mówiło się o uczuciach. Jan uważał to za słabość. Ja nauczyłam się milczeć. Może dlatego Artur czuł się taki samotny?
Ostatnio Magda zadzwoniła:
– Mamo, musisz zacząć żyć dla siebie. Może pojedziesz do mnie na trochę?
Ale ja nie potrafię zostawić tego domu. Tu wszystko przypomina mi o Arturze.
Dziś znów poszłam do skrzynki pocztowej. Była pusta. Ale przez chwilę poczułam coś dziwnego – jakby ktoś stał za mną i patrzył. Odwróciłam się gwałtownie, ale nikogo nie było.
Może to tylko moja wyobraźnia? A może matka zawsze czuje obecność swojego dziecka?
Każdego dnia pytam siebie: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy kiedykolwiek dowiem się prawdy? I czy można nauczyć się żyć z taką pustką?
Może są miejsca na świecie, gdzie nikt nie znika naprawdę – tylko my przestajemy ich dostrzegać…