Oddałam wszystko dzieciom, a teraz słyszę, że się wtrącam. Czy naprawdę jestem już tylko przeszkodą?
— Mamo, ale ja naprawdę nie potrzebuję twojej pomocy! — głos Magdy, mojej córki, odbił się echem w kuchni. Stałam przy blacie, krojąc marchewkę na zupę, którą zawsze lubiła. Zatrzymałam nóż w połowie ruchu. Poczułam, jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody.
— Przecież tylko chciałam ci ulżyć, wiem, że masz dużo pracy… — zaczęłam niepewnie, ale Magda już była przy drzwiach.
— Mam trzydzieści lat, mamo. Poradzę sobie sama — rzuciła przez ramię i wyszła, zostawiając mnie samą z ciszą, która nagle stała się nieznośna.
Odłożyłam nóż i usiadłam przy stole. Przez chwilę patrzyłam na swoje ręce — popękane od lat pracy w domu, gotowania, sprzątania, prania. Zawsze byłam dla nich. Dla Magdy, dla Pawła, dla Michała. Dla męża, który wracał późno z pracy i oczekiwał ciepłego obiadu oraz uśmiechu na powitanie.
Kiedy urodził się Michał, nasz drugi syn, podjęliśmy z Markiem decyzję: zostaję w domu. On zarabiał dobrze jako inżynier w zakładach na Żeraniu. Ja miałam być tą, która wszystko ogarnie. I byłam. Przez lata nie miałam nawet czasu pomyśleć o sobie. Każdy dzień był taki sam: śniadanie, szkoła, zakupy, obiad, lekcje z dziećmi, pranie, kolacja. Wieczorem padałam na łóżko ze zmęczenia i poczuciem spełnienia.
Dzieci rosły. Magda zawsze była uparta i niezależna. Paweł — cichy i zamknięty w sobie. Michał — wieczny żartowniś. Każde z nich miało swoje problemy i sukcesy. Byłam przy nich zawsze: na wywiadówkach, podczas chorób, pierwszych miłości i rozczarowań.
A teraz? Teraz siedzę sama w kuchni i słyszę, że się wtrącam.
Pamiętam dzień, kiedy Paweł przyszedł do mnie z wiadomością o ślubie. Byłam szczęśliwa — do czasu aż jego narzeczona, Ania, zaczęła mnie traktować jak intruza. „Pani Zosiu, my sobie poradzimy sami” — powtarzała z uśmiechem. Próbowałam pomóc przy organizacji wesela, doradzić w sprawie sukni czy menu. Za każdym razem czułam się coraz bardziej zbędna.
Marek mówił: — Daj im spokój, Zośka. Młodzi muszą sami się nauczyć życia.
Ale jak mam przestać być matką? Jak mam nie martwić się o nich?
Ostatnio Michał zadzwonił po północy. Był pijany i płakał do słuchawki:
— Mamo… ja nie wiem, co robić… wszystko mi się sypie…
Zerwałam się z łóżka i pojechałam do niego na drugi koniec Warszawy. Siedziałam z nim do rana. Rano był już innym człowiekiem — chłodnym i zdystansowanym.
— Dzięki za wszystko, mamo. Ale nie musisz już przyjeżdżać za każdym razem.
Wróciłam do pustego mieszkania i poczułam się jak cień samej siebie.
Czasem myślę o tym, co by było, gdybym nie zrezygnowała z pracy. Może miałabym dziś swoje życie? Może nie czułabym się tak bardzo na marginesie? Ale wtedy wydawało mi się to oczywiste: dzieci są najważniejsze.
Wczoraj odwiedziła mnie sąsiadka Basia.
— Zosiu, ty musisz zacząć żyć dla siebie! — powiedziała stanowczo. — Dzieci cię kochają, ale mają swoje sprawy. Ty też masz prawo do szczęścia!
Ale jak zacząć żyć dla siebie po pięćdziesiątce? Kiedy całe życie było podporządkowane innym?
Wieczorem zadzwoniła Magda.
— Mamo… przepraszam za dzisiaj. Po prostu miałam ciężki dzień w pracy.
— Rozumiem, kochanie — odpowiedziałam cicho.
— Kocham cię — dodała po chwili.
Łzy napłynęły mi do oczu. Tak bardzo chciałam być potrzebna. Tak bardzo bałam się być ciężarem.
Czasem myślę: czy naprawdę matka może stać się przeszkodą dla własnych dzieci? Czy to ja zrobiłam coś źle? A może po prostu taki jest los matek w Polsce?
Czy ktoś z was też czuje się czasem niepotrzebny we własnej rodzinie?