Oddałam nerkę i serce – historia, która zmieniła wszystko

– Nie możesz tak po prostu umrzeć, Anka! – krzyknęła mama, ściskając moją rękę tak mocno, że aż poczułam ból. Siedziałyśmy w sterylnym gabinecie nefrologa w szpitalu na Banacha, a ja czułam, jak świat wali mi się na głowę. Lekarz mówił coś o dializach, o liście oczekujących na przeszczep, o statystykach. Słowa odbijały się od ścian jak piłeczki pingpongowe, ale żadna nie trafiała do mojego serca. Ono już wtedy było zajęte czymś innym – strachem.

Miałam 28 lat i całe życie przede mną. Pracowałam w wydawnictwie, miałam chłopaka – Michała, z którym planowałam wspólne mieszkanie. Ale choroba przyszła nagle, jak nieproszony gość. Najpierw zmęczenie, potem opuchlizna nóg, aż w końcu diagnoza: przewlekła niewydolność nerek. Michał zniknął szybciej niż się pojawił. „Nie dam rady tego udźwignąć” – powiedział mi przez telefon. Wtedy pierwszy raz poczułam się naprawdę sama.

Dializy były piekłem. Każdy dzień zaczynał się i kończył igłą wbita w moje ramię. Czułam się jak więzień własnego ciała. Mama próbowała być silna, ale widziałam jej łzy, gdy myślała, że nie patrzę. Tata zamknął się w sobie, a brat – Tomek – wyjechał do pracy do Anglii i kontaktował się tylko przez Skype’a.

Wtedy pojawił się Bartek. Poznałam go na forum dla osób czekających na przeszczep. Był ode mnie starszy o pięć lat, mieszkał w Łodzi i sam kiedyś stracił ojca przez chorobę nerek. „Nie mogę patrzeć, jak ktoś młody marnuje życie przez coś takiego” – napisał mi w prywatnej wiadomości. Najpierw myślałam, że żartuje. Ale Bartek był uparty. Przeszedł wszystkie badania, konsultacje i po trzech miesiącach usłyszałam od lekarza: „Jest dawca”.

Operacja odbyła się w listopadzie 2016 roku. Pamiętam zimny zapach szpitala i ciepło Bartka dłoni tuż przed znieczuleniem. „Będzie dobrze” – powiedział cicho. I było. Przynajmniej przez chwilę.

Po przeszczepie wszystko nabrało tempa. Bartek przyjeżdżał do Warszawy co weekend. Chodziliśmy na spacery po Łazienkach, piliśmy kawę na Nowym Świecie, śmialiśmy się z głupot. Mama patrzyła na nas z nadzieją, tata zaczął znowu żartować przy obiedzie. Nawet Tomek częściej dzwonił z Anglii.

Z Bartkiem połączyło mnie coś więcej niż wdzięczność. To była dziwna mieszanka podziwu, czułości i czegoś, co trudno nazwać inaczej niż miłość. Ale czy można kochać kogoś tylko dlatego, że uratował ci życie? Czy to nie jest egoizm?

Pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy na moim balkonie i patrzyliśmy na światła miasta, Bartek zapytał:
– Anka, co byś zrobiła, gdyby mnie zabrakło?
Zamarłam.
– Nie mów tak…
– Pytam serio. Czy byłabyś szczęśliwa?
Nie odpowiedziałam wtedy. Może dlatego wszystko zaczęło się psuć.

Bartek coraz częściej wracał do Łodzi smutny i milczący. Zaczęły się kłótnie o drobiazgi: o to, że nie odbieram telefonu, o to, że nie chcę jechać do jego mamy na imieniny. Czułam się winna za każdym razem, gdy miałam ochotę pobyć sama albo spotkać się z koleżankami bez niego.

Mama mówiła: „On oddał ci nerkę! Powinnaś być mu wdzięczna do końca życia”. Tata milczał, ale widziałam w jego oczach rozczarowanie. Nawet Tomek napisał mi kiedyś na Messengerze: „Nie bądź głupia, Anka. Takich ludzi już nie ma”.

A ja czułam się coraz bardziej uwięziona we własnym życiu. Każdy gest Bartka przypominał mi o tym, co mu zawdzięczam. Każda kłótnia bolała podwójnie – bo raniłam nie tylko jego, ale i siebie.

W końcu Bartek przestał przyjeżdżać. Przestał dzwonić. Zostawił mi tylko krótką wiadomość: „Muszę nauczyć się żyć dla siebie”.

Przez kilka miesięcy chodziłam jak cień. Praca nie dawała mi już radości, rodzina patrzyła na mnie z wyrzutem albo litością. Zaczęłam chodzić do psychologa. Tam po raz pierwszy powiedziałam głośno:
– Nie wiem, czy potrafię być szczęśliwa z kimkolwiek po tym wszystkim.

Minęły dwa lata od przeszczepu. Moja nerka – Bartka nerka – pracuje dobrze. Czasem spotykam go przypadkiem na ulicy Piotrkowskiej w Łodzi, gdy jadę odwiedzić znajomych z forum. Uśmiechamy się do siebie z daleka, ale już nie podchodzimy.

Często zastanawiam się: czy można być wdzięcznym i wolnym jednocześnie? Czy każda wielka przysługa musi być spłacana miłością? A może czasem trzeba pozwolić odejść – sobie i innym?

Może wy mi powiecie: czy można kochać kogoś tylko dlatego, że uratował ci życie? Czy wdzięczność to wystarczający fundament dla prawdziwej miłości?