Zamieniłam mieszkanie na mniejsze, żeby pomóc dzieciom: Teraz nawet nie mają czasu, by mnie odwiedzić

— Mamo, naprawdę nie musisz tego robić — powiedziała Agnieszka, patrząc na mnie z troską, ale i lekkim zniecierpliwieniem. Stałyśmy w kuchni mojego dużego mieszkania na Mokotowie, gdzie przez trzydzieści lat toczyło się nasze rodzinne życie. Z okien widziałam stare lipy i plac zabaw, na którym bawiły się kiedyś moje dzieci. Teraz wnuki przyjeżdżały tu coraz rzadziej, a ja czułam, że te ściany stają się coraz bardziej puste.

Miałam 66 lat i przez całe życie wierzyłam, że rodzina to najważniejsza rzecz na świecie. Nie oczekiwałam wiele — chciałam tylko być potrzebna, czuć się blisko moich dzieci i wnuków, mieć swoje miejsce w ich życiu. Kiedy Agnieszka i Tomek zaczęli mieć swoje problemy finansowe — kredyty, dzieci, praca — pomyślałam, że mogę im pomóc. Przecież to naturalne: matka zawsze powinna być wsparciem.

— Ależ muszę — odpowiedziałam stanowczo. — Przecież wy macie tyle wydatków. Po co mi trzy pokoje? Wystarczy mi kawalerka. Sprzedam mieszkanie, podzielimy się pieniędzmi. Będziecie mogli spłacić kredyty, może nawet wyremontować łazienkę.

Agnieszka westchnęła ciężko. — Mamo, nie chcemy cię do niczego zmuszać…

— Nikt mnie nie zmusza! — przerwałam jej szybko. — Robię to z własnej woli.

Tomek tylko skinął głową. On nigdy nie był wylewny. Zawsze wydawało mi się, że jest trochę obrażony na świat, a może po prostu nie umiał okazywać uczuć. Ale kiedy usłyszał o mojej decyzji, w jego oczach pojawiła się ulga.

W ciągu kilku miesięcy sprzedałam mieszkanie. Kupiłam małą kawalerkę na Ursynowie — ciasną, ale nową i wygodną. Dzieci dostały pieniądze. Agnieszka z mężem spłacili część kredytu i kupili nową lodówkę. Tomek w końcu mógł zabrać rodzinę na wakacje nad morze.

Na początku czułam satysfakcję. Byłam dumna z siebie: oto jestem matką, która potrafi pomóc swoim dzieciom nawet wtedy, gdy sama musi coś poświęcić. Wydawało mi się, że teraz będziemy jeszcze bliżej siebie.

Ale czas mijał, a ja coraz częściej siedziałam sama przy kuchennym stole. Dzieci dzwoniły rzadziej niż obiecywały. — Mamo, przepraszam, mamy taki młyn w pracy… — słyszałam w słuchawce głos Agnieszki. — Wpadniemy w przyszłym tygodniu.

Tydzień zamieniał się w miesiąc. Wnuki rosły, a ja widziałam je tylko na zdjęciach przesyłanych przez WhatsAppa. Tomek wpadał czasem na piętnaście minut: — Mamo, tylko zostawię ci zakupy i lecę dalej.

Pewnego wieczoru siedziałam w swoim nowym mieszkaniu i patrzyłam na ściany — puste, bez rodzinnych zdjęć, bez zapachu ciasta drożdżowego unoszącego się z kuchni. Przypomniałam sobie święta sprzed lat: gwar rozmów, śmiech dzieci, zapach choinki i barszczu z uszkami. Teraz wszystko to wydawało się snem.

Zadzwoniła sąsiadka z poprzedniego bloku — pani Zofia. — Pani Haniu, jak się pani urządziła? — zapytała ciepło.

— Dobrze… chyba dobrze — odpowiedziałam niepewnie.

— Wie pani, tu tak pusto bez pani. Dzieciaki pytały o panią ostatnio.

Poczułam ukłucie żalu. Czy naprawdę byłam tylko tłem dla życia moich dzieci? Czy moje poświęcenie miało jakąkolwiek wartość?

Wkrótce potem zachorowałam na grypę. Przez trzy dni leżałam sama w łóżku z gorączką. Nikt nie przyszedł. Zadzwoniłam do Agnieszki:

— Kochanie… źle się czuję.

— Ojej, mamo! Ale ja mam teraz zebranie w pracy… Może zadzwonię po Tomka?

Tomek nie odebrał telefonu.

Leżałam wtedy w ciemności i pierwszy raz poczułam prawdziwą samotność. Nie tę chwilową ciszę po wyjściu gości czy dzieci ze szkoły — ale taką samotność, która boli fizycznie.

Po chorobie zaczęłam chodzić na spacery po osiedlu. Poznałam kilka sąsiadek — panią Krystynę z psem i pana Edwarda z trzeciego piętra. Rozmawialiśmy o pogodzie, czasem o polityce. Ale to nie było to samo co rozmowy z własnymi dziećmi.

W końcu zebrałam się na odwagę i zaprosiłam rodzinę na obiad do siebie. Ugotowałam rosół i pieczeń — tak jak dawniej.

Agnieszka przyszła sama.

— Mamo… przepraszam cię za wszystko — powiedziała cicho przy stole.

— Za co? — zapytałam zdziwiona.

— Za to, że cię zostawiliśmy samą. Wiem, że oddałaś nam wszystko… a my nawet nie mamy czasu cię odwiedzić.

Patrzyłyśmy na siebie długo w milczeniu.

— Może powinnam była zostawić sobie tamto mieszkanie… — powiedziałam półgłosem.

Agnieszka uśmiechnęła się smutno:

— Może… ale wtedy nie wiedzielibyśmy, ile dla nas znaczysz.

Nie wiem, czy to była prawda. Może po prostu wszyscy jesteśmy zbyt zajęci sobą? Może rodzina to już nie to samo co kiedyś?

Czasem patrzę przez okno na szare bloki i zastanawiam się: czy warto było poświęcić wszystko dla innych? Czy miłość naprawdę polega na dawaniu siebie bez reszty? A może powinnam była zostawić coś tylko dla siebie?