Dlaczego mamy brać kredyt, skoro odziedziczymy twój dom? – Historia o samotności i rodzinnych rozczarowaniach
– Po co mamy brać kredyt, skoro i tak odziedziczymy twój dom? – te słowa mojego syna, Michała, rozbrzmiewają mi w głowie jak echo, które nie chce ucichnąć. Siedzę na ganku mojego starego domu w Radomiu, a łzy same cisną się do oczu. Wczoraj wieczorem, kiedy przyszłam do sąsiadki, pani Marii, nie wytrzymałam. Rozpłakałam się jak dziecko. Przez całe życie starałam się być silna – po śmierci męża musiałam radzić sobie sama. Michał miał wtedy zaledwie sześć lat. Pracowałam na dwa etaty: rano w szkole jako woźna, wieczorami sprzątałam biura. Wszystko po to, by niczego mu nie brakowało.
Michał był moim oczkiem w głowie. Może za bardzo go rozpieszczałam? Może za bardzo chciałam mu wynagrodzić brak ojca? Zawsze miał najlepsze ubrania, najnowszy telefon, a kiedy chciał jechać na obóz do Zakopanego, choć nie było mnie stać, pożyczałam pieniądze od sąsiadów. Nigdy nie usłyszałam od niego „dziękuję” – może raz czy dwa, z przymusu. Ale tłumaczyłam sobie: „To jeszcze dziecko, wyrośnie z tego”.
Dziś Michał ma trzydzieści dwa lata. Mieszka z żoną, Kasią, i dwójką dzieci w bloku na drugim końcu miasta. Pracuje jako informatyk – dobrze zarabia, ale ciągle narzeka na kredyty i brak pieniędzy. Rzadko dzwoni. Odwiedza mnie tylko wtedy, gdy czegoś potrzebuje: a to przepis na pierogi, a to słoik ogórków kiszonych. Ostatnio przyjechał z Kasią i dziećmi. Siedzieliśmy przy stole, dzieci bawiły się na dywanie. Michał zaczął mówić o tym, że chcieliby kupić większe mieszkanie, ale bank nie chce im dać kredytu.
– Mamo, a może ty byś nam coś pożyczyła? – zapytała Kasia niby żartem.
– Dzieci, przecież wiecie, że mam tylko tę emeryturę… – zaczęłam tłumaczyć.
Wtedy Michał rzucił to zdanie: – Po co mamy brać kredyt, skoro i tak odziedziczymy twój dom?
Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam złapać tchu. Czy naprawdę mój własny syn patrzy na mnie jak na przeszkodę do lepszego życia? Jak na starą kobietę, która powinna już zejść z tego świata i zostawić mu dom?
Nie spałam całą noc. W głowie przewijały mi się obrazy z dzieciństwa Michała: jak biegał po ogrodzie z drewnianym mieczem, jak tulił się do mnie po koszmarze sennym. Gdzie podział się ten chłopiec? Kiedy zamienił się w człowieka liczącego tylko na spadek?
Następnego dnia poszłam do pani Marii – mojej sąsiadki od czterdziestu lat. Zawsze mogłam na nią liczyć. Siedziałyśmy na jej ganku, piłyśmy herbatę z cytryną.
– Zosiu, nie możesz tak tego zostawić – powiedziała Maria stanowczo. – Musisz z nim porozmawiać. Powiedzieć mu, co czujesz.
Ale jak mam rozmawiać z kimś, kto już dawno przestał mnie słuchać? Kto widzi we mnie tylko starą kobietę z domem wartym kilkaset tysięcy złotych?
Wieczorem zadzwoniłam do Michała. Drżącym głosem poprosiłam go o spotkanie. Przyszedł sam – bez żony i dzieci.
– O co chodzi, mamo? – zapytał zniecierpliwiony.
– Michał… Czy ty naprawdę myślisz tylko o tym domu? Czy ja już nic dla ciebie nie znaczę?
Wzruszył ramionami.
– Mamo, nie przesadzaj. Po prostu życie jest ciężkie. Każdy musi sobie radzić.
Poczułam się tak, jakby ktoś wyrwał mi serce. Przez chwilę chciałam mu powiedzieć wszystko: o samotnych nocach, o strachu przed starością, o tym, jak bardzo boli mnie jego obojętność. Ale nie potrafiłam. On już był gdzie indziej – myślami przy swoim kredycie i nowym mieszkaniu.
Po jego wyjściu długo siedziałam w ciemności. W końcu podjęłam decyzję: zadzwoniłam do domu opieki pod Warszawą i umówiłam się na rozmowę.
Czy to jest koniec mojej historii jako matki? Czy naprawdę zasłużyłam na taką samotność? Może powinnam była być bardziej stanowcza wobec Michała? Może powinnam była nauczyć go szacunku do ludzi – nawet tych najbliższych?
Czasem zastanawiam się: ilu starszych ludzi w Polsce czuje to samo co ja? Ilu z nas jest dla swoich dzieci tylko przeszkodą lub portfelem? Czy naprawdę rodzina już nic nie znaczy?
Może ktoś mi odpowie: czy można jeszcze naprawić relacje z własnym dzieckiem? Czy warto próbować?