„Nie jesteśmy tu od rozdawania!” – Historia o rodzinie, dumie i samotności
– Może zamiast czekać na jałmużnę, pójdziesz do sklepu? Tu nie prowadzimy wynosów! Przestań żebrać! – głos ciotki Barbary przeszył ciszę jak nóż. Wszyscy zamarli. Siedziałem przy stole, czując, jak policzki płoną mi ze wstydu. W rękach ściskałem talerzyk z ostatnim kawałkiem makowca, który miałem zabrać dla dzieci. Wszyscy patrzyli na mnie – kuzyni, ciotki, nawet mama spuściła wzrok.
Chciałem coś powiedzieć, wyjaśnić, że to nie dla mnie, że dzieci czekają w domu na kawałek świątecznego ciasta. Ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Daniel, mój kuzyn, już wcześniej rzucił żartem: „Dajcie mu coś na wynos, bo jeszcze się obrazi!”. Wszyscy się zaśmiali. Tylko ja nie mogłem się śmiać. Przypomniałem sobie poranek – puste półki w kuchni, dzieci pytające o śniadanie i żonę, która z trudem ukrywała łzy.
– Przepraszam… – wyszeptałem. – To dla dzieci…
– Każdy ma dzieci! – syknęła Barbara. – Ale nie każdy robi z siebie ofiarę!
Mama milczała. Zawsze milczała w takich chwilach. Pamiętam, jak kiedyś powiedziała mi: „Nie wychylaj się, synku. Lepiej być cicho”. Ale ja już nie mogłem być cicho. Od miesięcy walczyłem z bezrobociem. Po zamknięciu zakładu w naszym miasteczku zostało mi tylko dorywcze łapanie się czegokolwiek – raz malowanie płotu u sąsiada, raz pomoc przy remoncie. Żona pracowała w sklepie za najniższą krajową. Ledwo starczało na rachunki.
– Może wystarczy już tych scen? – odezwał się wujek Marek, próbując rozładować atmosferę. – Święta są od tego, żeby się dzielić.
– Ale nie żeby żebrać! – Barbara nie dawała za wygraną.
Wstałem od stołu i wyszedłem do przedpokoju. Słyszałem za sobą szepty i stłumione śmiechy. Włożyłem kurtkę i wyszedłem na zewnątrz. Mróz szczypał w policzki, ale to nie on sprawiał, że drżałem.
Szliśmy z żoną do domu w milczeniu. Dzieci czekały przy oknie.
– Tato! Przyniosłeś coś? – zapytała Zosia.
Podałem jej talerzyk z makowcem. Uśmiechnęła się szeroko.
– Dziękuję! – krzyknęła i pobiegła do brata.
Żona spojrzała na mnie smutno.
– Co się stało? – zapytała cicho.
– Nic… Po prostu… Nie chcę już tam wracać.
Usiedliśmy razem przy kuchennym stole. Dzieci jadły ciasto z takim zachwytem, jakby to był najwspanialszy tort świata. Patrzyłem na nie i czułem narastającą wściekłość – na siebie, na rodzinę, na cały świat.
Wieczorem zadzwoniła mama.
– Synku… Barbara nie miała racji. Ona zawsze była taka…
– Mamo, nie chcę już o tym rozmawiać.
– Ale rodzina to rodzina…
– Rodzina? – przerwałem jej. – Rodzina powinna pomagać, a nie upokarzać!
Mama zamilkła. Wiedziałem, że płacze.
Przez następne dni unikałem kontaktu z rodziną. Dzieci pytały, czy pójdziemy jeszcze kiedyś do cioci Barbary na święta. Odpowiadałem wymijająco.
W pracy też nie było lepiej. Szef od remontów spóźniał się z wypłatą.
– Panie Krzysztofie, wie pan jak jest… Kryzys…
Kryzys… To słowo słyszałem codziennie. Kryzys był wszędzie – w portfelu, w lodówce, w oczach żony.
Pewnego dnia Zosia wróciła ze szkoły zapłakana.
– Tato… dzieci się śmiały… powiedziały, że jestem biedna…
Przytuliłem ją mocno.
– Nie jesteś biedna, kochanie. Masz nas.
Ale wiedziałem, że to nie wystarczy.
Wieczorami siedziałem przy komputerze i przeglądałem oferty pracy. Wysyłałem CV gdzie popadnie: do magazynów, do ochrony, nawet do Warszawy. Bez odzewu.
Żona coraz częściej płakała po nocach.
– Może powinniśmy poprosić o pomoc MOPS? – zaproponowała kiedyś nieśmiało.
– Nie! – wybuchnąłem. – Nie będziemy żebrać!
Ale przecież już żebrałem – o kawałek ciasta, o resztki godności.
Któregoś dnia zadzwonił Daniel.
– Słuchaj… Barbara trochę przesadziła wtedy… Chcesz pogadać?
Nie chciałem. Ale zgodziłem się spotkać.
Usiedliśmy w parku na ławce.
– Wiesz… Każdy ma swoje problemy – zaczął Daniel. – Ale czasem trzeba po prostu poprosić o pomoc.
Spojrzałem na niego z goryczą.
– Łatwo ci mówić. Ty masz firmę, dom…
– Myślisz, że zawsze tak było? Ojciec pił, matka harowała na trzy etaty… Nikt nam nie pomagał. Ale nauczyłem się jednego: duma dumą, ale dzieci są ważniejsze niż ambicje.
Milczałem długo.
Po powrocie do domu długo rozmawiałem z żoną. Zdecydowaliśmy się pójść do MOPS-u. Było ciężko przełknąć tę decyzję. W urzędzie siedziała młoda kobieta o łagodnych oczach.
– Proszę się nie wstydzić – powiedziała cicho. – Każdy może potrzebować pomocy.
Dostaliśmy paczkę żywnościową i skierowanie do programu wsparcia dla rodzin wielodzietnych. Dzieci dostały wyprawki szkolne. Po raz pierwszy od dawna poczułem ulgę zamiast wstydu.
Minęły miesiące. Znalazłem stałą pracę w pobliskiej fabryce mebli. Nie była to praca marzeń, ale dawała stabilność. Żona zaczęła kurs księgowości przez internet.
Na Wielkanoc dostaliśmy zaproszenie od Barbary.
– Idziemy? – zapytała żona niepewnie.
Popatrzyłem na dzieci – były szczęśliwe i zdrowe.
– Idziemy – odpowiedziałem po chwili.
Przy stole Barbara była milsza niż zwykle. Może ktoś jej coś powiedział? Może sama zrozumiała?
Pod koniec obiadu podeszła do mnie i ściszonym głosem powiedziała:
– Przepraszam za tamto… Czasem człowiek mówi rzeczy bez zastanowienia…
Skinąłem głową bez słowa.
Wieczorem siedziałem sam na balkonie i patrzyłem na rozświetlone okna sąsiadów. Myślałem o tym wszystkim, co przeszliśmy przez ostatni rok: upokorzenie, strach, walkę o każdy dzień i o to, jak łatwo jest oceniać innych nie znając ich historii.
Czy naprawdę tak trudno jest poprosić o pomoc? Czy duma jest ważniejsza niż szczęście naszych bliskich?