Jak przetrwałam urodzinowe przyjęcie męża – opowieść o modlitwie, rodzinnych konfliktach i cudzie zwyczajnego dnia
– Nie dam rady, Boże, nie dam rady… – powtarzałam w myślach, stojąc w kuchni z rękami zanurzonymi w cieście na sernik. Była sobota rano, dzień urodzin Piotra. W salonie już stał stół nakryty białym obrusem, a ja czułam, jak serce wali mi jak młot. Za kilka godzin nasz dom miał się wypełnić rodziną – moją i Piotra. Wiedziałam, że to nie będzie zwykłe spotkanie. Od miesięcy wisiało nad nami napięcie: moja teściowa, pani Zofia, nie rozmawiała z moją mamą po kłótni o… no właśnie, nawet nie pamiętam już o co. Moja szwagierka Ania zawsze znajdowała powód do narzekań, a mój brat Michał nie odzywał się do mnie od świąt Bożego Narodzenia.
Piotr był podekscytowany – to jego czterdzieste urodziny. Chciał świętować z całą rodziną. Dla niego byłam gotowa zrobić wszystko, nawet jeśli miałam czuć się jak na polu minowym.
– Kochanie, wszystko w porządku? – Piotr wszedł do kuchni, obejmując mnie od tyłu. Pachniał wodą kolońską i świeżo zaparzoną kawą.
– Tak… chyba tak – odpowiedziałam, starając się ukryć drżenie głosu.
– Będzie dobrze. – Uśmiechnął się i pocałował mnie w policzek. – Dziękuję, że to robisz.
Gdy wyszedł, oparłam się o blat i spojrzałam w okno. „Boże, daj mi siłę” – wyszeptałam cicho. Przez chwilę poczułam spokój. Może to była modlitwa, a może po prostu wiedziałam, że nie jestem sama.
Goście zaczęli schodzić się punktualnie o czternastej. Najpierw przyszła moja mama z tatą, niosąc domowy makowiec i bukiet róż dla Piotra. Potem pojawiła się pani Zofia z Anią i jej mężem Pawłem. Już od progu czułam napięcie – teściowa ledwo skinęła głową mojej mamie.
– Dzień dobry – powiedziała chłodno.
– Dzień dobry – odpowiedziała mama, ściskając mocniej torebkę.
Starałam się być wszędzie naraz: podawałam kawę, kroiłam ciasto, rozdzielałam dzieci biegające po salonie. W międzyczasie próbowałam łagodzić atmosferę żartami i opowieściami o pracy.
Nagle usłyszałam podniesione głosy z kuchni. Podeszłam bliżej i zobaczyłam moją mamę oraz panią Zofię stojące naprzeciwko siebie.
– Naprawdę uważa pani, że to był dobry pomysł? – syknęła teściowa.
– Przepraszam bardzo, ale nie będę słuchać takich uwag! – odparła mama.
Zamarłam. Przez chwilę miałam ochotę wybiec z domu i nigdy nie wracać. Ale wtedy poczułam coś dziwnego – jakby ktoś położył mi rękę na ramieniu. „Oddychaj” – usłyszałam w głowie swój własny głos albo może coś więcej.
Weszłam do kuchni i powiedziałam najspokojniej jak potrafiłam:
– Mamo, pani Zofio, bardzo proszę… To ważny dzień dla Piotra. Proszę, spróbujmy chociaż dzisiaj być razem.
Obie spojrzały na mnie zaskoczone. Przez chwilę panowała cisza.
– Masz rację, Karolino – powiedziała mama cicho.
Teściowa tylko skinęła głową i wyszła do salonu.
Myślałam, że najgorsze za mną. Ale wtedy zadzwonił telefon: mój brat Michał utknął w korku na autostradzie pod Łodzią i nie wiadomo, czy zdąży na tort. Piotr był wyraźnie rozczarowany – bardzo liczył na obecność Michała.
– Może zadzwonię do niego? – zaproponowałam.
Wybrałam numer Michała. Odebrał po kilku sygnałach.
– Cześć Karola…
– Michał, wiem, że jest ci ciężko… Ale Piotr naprawdę chciałby cię zobaczyć dzisiaj. Może dasz radę przyjechać choć na chwilę?
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Postaram się – powiedział w końcu cicho.
Wróciłam do salonu i zobaczyłam Piotra siedzącego ze spuszczoną głową. Usiadłam obok niego i ścisnęłam jego dłoń.
– Wszystko będzie dobrze – szepnęłam.
Goście zaczęli rozmawiać coraz swobodniej. Ania opowiadała o swoim nowym mieszkaniu, Paweł żartował z dzieciakami. Nawet mama i teściowa wymieniły kilka zdań o pogodzie. Poczułam ulgę.
Kiedy nadszedł czas tortu, drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka wbiegł Michał z wielkim prezentem pod pachą.
– Wszystkiego najlepszego, Piotr! – krzyknął z szerokim uśmiechem.
Piotr wstał i objął go mocno. Wszyscy zaczęli bić brawo. W tej chwili poczułam łzy w oczach – ze wzruszenia i ulgi.
Wieczorem, gdy goście już wychodzili, mama podeszła do mnie i przytuliła mnie mocno.
– Jestem z ciebie dumna – szepnęła.
Teściowa również podeszła bliżej niż zwykle.
– Dziękuję za wszystko… Karolino – powiedziała cicho.
Zostałam sama w kuchni pośród sterty brudnych naczyń i resztek tortu na stole. Usiadłam na krześle i spojrzałam w sufit.
„Boże… dziękuję Ci za ten dzień” – pomyślałam. Czy to była tylko kwestia szczęścia? Czy może naprawdę ktoś nade mną czuwał? Może czasem wystarczy uwierzyć w coś więcej niż tylko własne siły?
A wy… jak radzicie sobie z rodzinnymi konfliktami podczas ważnych uroczystości? Czy też czasem czujecie obecność czegoś większego nad sobą?