Siła modlitwy: Jak Bóg pomógł mi opiekować się wnukiem, gdy moja córka walczyła o życie
– Babciu, a kiedy mama wróci? – zapytał Antoś, patrząc na mnie wielkimi, brązowymi oczami, w których odbijał się strach i niezrozumienie. Zatrzymałam się w pół kroku, z kubkiem herbaty w dłoni. W tej chwili poczułam, jakby cały świat zamarł, a powietrze zgęstniało od napięcia. Co miałam mu odpowiedzieć? Sama nie wiedziałam, czy Marta jeszcze do nas wróci.
Ostatnie dni były jak zły sen. Wszystko zaczęło się nagle – Marta zasłabła w pracy, przewieziono ją do szpitala. Lekarze mówili o poważnym zapaleniu płuc, komplikacjach, tlenie. Słowa brzmiały jak wyrok. Zostałam z Antosiem sama. Mój mąż zmarł kilka lat temu, a syn mieszka za granicą. Zawsze byłam silna, ale teraz czułam się jak dziecko we mgle.
Antoś miał dopiero sześć lat. Nie rozumiał, dlaczego mama nie wraca do domu, dlaczego płaczę po nocach i dlaczego nagle wszystko się zmieniło. Próbowałam być dla niego opoką, choć sama byłam rozbita na milion kawałków.
– Niedługo, kochanie – odpowiedziałam cicho, głaszcząc go po głowie. – Modlimy się za mamę każdego dnia, prawda?
Przytaknął poważnie. Wieczorami klękaliśmy razem przy łóżku i szeptaliśmy modlitwy. Czasem miałam wrażenie, że tylko to trzyma mnie przy zdrowych zmysłach. Modlitwa była moją kotwicą.
Ale były też chwile zwątpienia. Pamiętam jedną noc szczególnie wyraźnie. Siedziałam sama w kuchni, patrząc na zdjęcie Marty z dzieciństwa. Łzy kapały mi na dłonie. – Boże, dlaczego ona? Dlaczego nie ja? – szeptałam rozpaczliwie. – Daj mi siłę, żebym nie zawiodła Antosia.
Rano musiałam być silna. Śniadanie, szkoła, pranie, zakupy – wszystko na mojej głowie. Sąsiadka Basia przynosiła czasem zupę albo świeże bułki. Ksiądz proboszcz zadzwonił zapytać, czy nie potrzebuję pomocy. Ale najtrudniejsze były wieczory, kiedy Antoś pytał o mamę.
Pewnego dnia zadzwonił telefon ze szpitala. Serce podskoczyło mi do gardła. Lekarka powiedziała: – Stan pani córki jest bardzo poważny. Robimy wszystko, co możemy.
Po tej rozmowie długo siedziałam w milczeniu. Antoś bawił się klockami na dywanie. Patrzyłam na niego i myślałam: co będzie, jeśli Marta nie wróci? Czy dam radę wychować go sama? Czy wystarczy mi siły?
Wieczorem znów klęknęliśmy do modlitwy. Tym razem Antoś powiedział: – Babciu, a może napiszemy list do Boga? Może wtedy szybciej pomoże mamie?
Uśmiechnęłam się przez łzy. – To dobry pomysł, kochanie.
Napisaliśmy razem list: „Drogi Boże, prosimy Cię o zdrowie dla naszej mamy Marty. Bardzo ją kochamy i chcemy, żeby wróciła do domu”.
Schowałam ten list pod poduszkę Antosia. W nocy śniło mi się, że Marta wraca do domu uśmiechnięta i zdrowa. Obudziłam się z mokrą od łez twarzą.
Kolejne dni mijały powoli. Każdy telefon ze szpitala był jak wyrok lub wybawienie. Pewnego popołudnia zadzwoniła Marta! Jej głos był słaby, ale żywy.
– Mamo… tak bardzo za wami tęsknię…
– My też za tobą tęsknimy! – wykrzyknęłam przez łzy.
Antoś podbiegł do słuchawki i zaczął opowiadać jej o wszystkim: o nowym rysunku, o tym jak nauczył się wiązać buty i jak napisał list do Boga.
Po tej rozmowie poczułam pierwszy raz od tygodni nadzieję. Zaczęłam wierzyć, że Bóg nas słyszy.
Marta powoli wracała do zdrowia. Każdego dnia czułam coraz większą wdzięczność za to, że mogę być dla Antosia wsparciem. Zrozumiałam też coś ważnego: nie jestem sama. Ludzie wokół mnie pomagali na tyle, ile mogli. Wiara dawała mi siłę wtedy, gdy wydawało się, że już jej nie mam.
W końcu nadszedł dzień powrotu Marty do domu. Antoś wybiegł jej naprzeciw z okrzykiem radości. Przytuliłyśmy się we trójkę tak mocno, jakbyśmy chcieli zatrzymać ten moment na zawsze.
Dziś wiem jedno: nawet w największym kryzysie można znaleźć światło nadziei. Czasem trzeba tylko zaufać i poprosić o pomoc – ludzi i Boga.
Często zastanawiam się: czy gdyby nie wiara i modlitwa, dałabym radę przejść przez ten koszmar? Czy każdy z nas ma w sobie ukrytą siłę, która objawia się dopiero wtedy, gdy życie wystawi nas na próbę?