Noc, która zmieniła wszystko: Jak zostaliśmy rodzicami pięciorga dzieci w kilka miesięcy
— Nie wiem, czy damy radę, Michał — szepnęłam, patrząc na dwie małe głowy wtulone w siebie na kanapie. W salonie pachniało świeżością po niedawnym remoncie, a jednak czułam, jakby ściany nagle się zbliżyły. Michał przyklęknął obok mnie i ścisnął moją dłoń. — Musimy spróbować, Aniu. Oni nie mają nikogo.
To była nasza pierwsza noc z Kubą i Filipem. Chłopcy mieli odpowiednio sześć i cztery lata, a ich spojrzenia pełne były nieufności i cichego bólu. Przez lata walczyliśmy z Michałem o dziecko — nieudane próby in vitro, kolejne poronienia, szpitale, łzy. Kiedy już pogodziliśmy się z myślą, że zostaniemy tylko we dwoje, pojawiła się ta propozycja z ośrodka adopcyjnego: dwóch braci, których matka zostawiła w szpitalu po narodzinach młodszego. Bez rodziny, bez szans na szybkie znalezienie domu.
— Mamo? — cichy głos Kuby wyrwał mnie z zamyślenia. — Czy możemy już spać?
— Oczywiście, kochanie — odpowiedziałam, choć słowo „mama” zabrzmiało jak coś obcego. Przykryłam ich kocem i wyszłam do kuchni. Tam Michał stał oparty o blat, z twarzą ukrytą w dłoniach.
— Boję się — powiedziałam cicho.
— Ja też — przyznał. — Ale przecież tego chcieliśmy.
Nie spałam tej nocy prawie wcale. Słuchałam oddechów dzieci i własnych myśli, które krążyły wokół jednego pytania: czy będziemy wystarczająco dobrzy?
Następne dni były jak jazda bez trzymanki. Kuba płakał nocami za matką biologiczną, Filip bał się ciemności i nie chciał jeść niczego poza suchymi bułkami. Michał wracał z pracy coraz bardziej zmęczony, a ja próbowałam być matką na pełen etat, choć czułam się jak oszustka.
Pewnego ranka poczułam się dziwnie słabo. Zrzuciłam to na stres i niewyspanie, ale kiedy mdłości nie ustępowały przez kilka dni, Michał nalegał na wizytę u lekarza. Siedziałam na kozetce, patrząc na ekran USG i słysząc słowa lekarki: — Gratuluję, widzę trzy pęcherzyki ciążowe.
— Trzy? — powtórzyłam głucho.
— Trojaczki — uśmiechnęła się lekarka.
Wróciłam do domu jak w transie. Michał patrzył na mnie pytająco.
— Będziemy mieli trojaczki — powiedziałam bez tchu.
Przez chwilę milczał. Potem usiadł ciężko na krześle i wybuchnął śmiechem przez łzy.
— Pięcioro dzieci… Aniu, my zwariujemy!
Zaczęły się schody. Rodzice Michała byli przerażeni: „Nie dacie rady finansowo! Przecież ledwo wiążecie koniec z końcem!” Moja mama płakała przez telefon: „Po co wam jeszcze adopcja? Przecież teraz będziesz miała swoje!”
Ale ja nie potrafiłam już wyobrazić sobie życia bez Kuby i Filipa. Byli moimi synami tak samo jak te dzieci pod moim sercem.
W pracy zaczęły się plotki. Koleżanki patrzyły na mnie z politowaniem: „Po co ci to wszystko? Nie lepiej było poczekać?” Szefowa zaproponowała mi urlop wychowawczy już teraz, choć ledwo wiązaliśmy budżet domowy.
Wieczorami kłóciliśmy się z Michałem o wszystko: o pieniądze, o zmęczenie, o to, kto powinien wstać do dzieci w nocy. Czasem miałam ochotę uciec i zostawić to wszystko za sobą.
Najgorsza była noc, kiedy Kuba dostał ataku paniki. Krzyczał przez sen „Nie zabierajcie Filipa!” i szarpał kołdrę tak mocno, że rozdarł ją na pół. Przytuliłam go i płakałam razem z nim.
— Nie oddam cię nikomu — szeptałam mu do ucha. — Jesteś mój synku.
Ciąża była trudna. Leżałam w szpitalu przez dwa miesiące przed porodem. Michał musiał sam zajmować się chłopcami i domem. Byliśmy wykończeni psychicznie i fizycznie.
W końcu przyszły na świat nasze trojaczki: Zosia, Lena i Staś. Malutkie, kruche istoty podłączone do aparatury na oddziale wcześniaków. Michał płakał pierwszy raz od lat.
Kiedy wróciliśmy do domu wszyscy razem — pięcioro dzieci, my dwoje i moja mama (która ostatecznie przyjechała pomóc) — poczułam coś dziwnego: spokój. Było głośno, chaotycznie, biednie i czasem bardzo smutno, ale byliśmy rodziną.
Dziś patrzę na nasze dzieci bawiące się razem na dywanie i myślę: czy to wszystko miało sens? Czy można być szczęśliwym w chaosie? Czy rodzina to wybór czy przeznaczenie?
Może nigdy nie znajdę odpowiedzi. Ale wiem jedno: czasem największe cuda przychodzą wtedy, gdy najmniej się ich spodziewasz.