„Mama, przecież to tylko na chwilę!” – Historia o tym, jak rodzina może stać się ciężarem i jak trudno jest powiedzieć „dość”
– Mamo, przecież to tylko na chwilę! – usłyszałam wtedy, dziesięć lat temu, kiedy Bartosz i Ania stali w moim przedpokoju z walizkami i dwuletnią Zosią na rękach. Pamiętam, jak bardzo się wtedy cieszyłam. Syn wraca do domu, nie będzie mi już tak pusto. Byłam wdową od kilku lat, a cisza w tym dwupokojowym mieszkaniu na warszawskim Bródnie czasami aż bolała. Nie wiedziałam jeszcze, że ta „chwila” zamieni się w dekadę.
Na początku wszystko wydawało się takie proste. Bartosz obiecał, że to tylko do czasu, aż uzbierają na wkład własny do kredytu. Ania była wtedy w ciąży z drugim dzieckiem. Pomagałam im jak mogłam – gotowałam obiady, prałam, zajmowałam się Zosią, kiedy oni biegali po urzędach i szukali pracy. Byłam szczęśliwa, choć zmęczona. Ale przecież rodzina jest najważniejsza, prawda?
Z czasem jednak zaczęło mnie to wszystko przerastać. Mieszkanie stało się za małe na pięć osób – bo po Zosi pojawił się jeszcze Jaś, a potem niespodziewanie trzecie dziecko, Ola. Każdy kąt był zajęty zabawkami, ubraniami, dziecięcymi rzeczami. Moje rzeczy powoli znikały z szafek i półek, ustępując miejsca dziecięcym ubrankom i pieluchom. Nawet mój ulubiony fotel w salonie został przerobiony na kącik do karmienia.
Pewnego wieczoru, kiedy wróciłam z pracy (bo mimo emerytury dorabiałam jako księgowa w małej firmie), zastałam w kuchni Bartosza i Anię. Szeptali coś między sobą, a kiedy weszłam, nagle ucichli.
– Mamo – zaczął Bartosz niepewnie – czy moglibyśmy pożyczyć od ciebie trochę pieniędzy? Ania straciła pracę, a musimy zapłacić za przedszkole Zosi.
Pożyczyłam im te pieniądze. Potem jeszcze raz i jeszcze raz. Z czasem przestałam liczyć, ile im dałam. Moja emerytura topniała szybciej niż śnieg w marcu. Zaczęłam rezygnować z własnych przyjemności – nie kupowałam sobie nowych ubrań, nie chodziłam do fryzjera, nawet leki zaczęłam dzielić na pół.
Czułam się coraz bardziej zmęczona i niewidzialna we własnym domu. Dzieci biegały po mieszkaniu od rana do wieczora, Ania narzekała na brak prywatności i ciągły hałas, Bartosz coraz częściej wychodził „na spacer”, który kończył się w pobliskim barze z kolegami. A ja? Ja byłam od gotowania, sprzątania i rozwiązywania ich problemów finansowych.
Najgorsze było jednak to uczucie winy. Przecież to moja rodzina! Jak mogłabym im odmówić? Kiedy próbowałam poruszyć temat wyprowadzki albo choćby partycypacji w rachunkach, Ania patrzyła na mnie z wyrzutem:
– Przecież wiesz, że ledwo wiążemy koniec z końcem! Chcesz nas wyrzucić na bruk?
Czułam się jak potwór. A przecież to ja płaciłam za wszystko: czynsz, prąd, gaz, jedzenie. Nawet prezenty dla dzieci na urodziny i święta kupowałam ja.
Pewnego dnia znalazłam w internecie artykuł: „Mama obciąża nas finansowo”. Przeczytałam go z niedowierzaniem – młoda kobieta żaliła się, że jej matka oczekuje zwrotu pieniędzy za rachunki i jedzenie. Zrobiło mi się zimno w środku. Czy moje dzieci też tak o mnie myślą? Czy jestem dla nich ciężarem?
Wieczorem nie wytrzymałam i zaczęłam rozmowę z Bartoszem:
– Synku, musimy porozmawiać. Nie daję już rady sama wszystkiego utrzymać. Może powinniście pomyśleć o własnym mieszkaniu?
Bartosz spuścił wzrok.
– Mamo… Przecież wiesz, jak jest. Kredyty są teraz nieosiągalne, ceny mieszkań zwariowały…
Ania weszła do pokoju i od razu podniosła głos:
– Znowu zaczynasz? Myślisz tylko o sobie! A kto nam pomoże, jeśli nie ty?
Poczułam się jak intruz we własnym domu. Przez całą noc nie mogłam zasnąć. W głowie kłębiły mi się myśli: czy naprawdę jestem samolubna? Czy mam prawo oczekiwać od nich odpowiedzialności?
Następnego dnia zadzwoniła do mnie moja siostra Maria.
– Haniu, musisz postawić granice – powiedziała stanowczo. – Inaczej nigdy się nie uwolnisz.
Ale jak postawić granice własnym dzieciom? Jak powiedzieć „dość”, kiedy widzi się ich bezradność?
Minęły kolejne miesiące. Dzieci rosły, a ja coraz bardziej czułam się zmęczona i samotna w tłumie najbliższych ludzi. Pewnego dnia wróciłam z pracy wcześniej niż zwykle i usłyszałam rozmowę Bartosza z Anią:
– Moja mama już nie daje rady – mówił Bartosz cicho. – Może powinniśmy poszukać czegoś choćby na wynajem?
– I co? Znowu będziemy musieli prosić ją o pieniądze? – odpowiedziała Ania zirytowana.
Wtedy coś we mnie pękło. Weszłam do pokoju i powiedziałam spokojnie:
– Kochani, musimy ustalić nowe zasady. Albo zaczynacie dokładać się do rachunków i codziennych wydatków, albo musicie znaleźć inne rozwiązanie.
Zapanowała cisza. Dzieci patrzyły na mnie szeroko otwartymi oczami. Bartosz wyglądał na zawstydzonego, Ania była bliska płaczu.
Przez kilka dni panowała napięta atmosfera. W końcu Bartosz przyszedł do mnie wieczorem.
– Mamo… przepraszam. Nie chciałem cię tak obciążać. Porozmawiamy z Anią i coś wymyślimy.
Nie wiem jeszcze, jak to wszystko się skończy. Może znajdą mieszkanie na wynajem, może zaczną mi pomagać finansowo. Ale wiem jedno: nie mogę już dłużej być tylko zapleczem finansowym i opiekunką we własnym domu.
Czasem zastanawiam się: czy naprawdę bycie matką oznacza całkowite poświęcenie siebie? Czy mam prawo oczekiwać od dorosłych dzieci odpowiedzialności? A może to ja jestem winna temu wszystkiemu – bo za bardzo ich kochałam i za długo pozwalałam przekraczać moje granice?